Jakiś duży mężczyzna w ciemnym ubraniu, pozbawiony przez noc i burzę innych szczegółów wyglądu, sadził długimi susami przez trawnik i wyłożone płytkami obrzeże basenu. Schronił się pod tarasem drugiej kondygnacji, służącym jako dach promenady na parterze.
Zanim Alex w pełni uświadomił sobie, co robi, ruszył w pościg za mężczyzną. Pobiegł do szczytu schodów, szybko zszedł na dół i znalazł się na trawniku, w szalejącym deszczu i wietrze.
Tam, gdzie Doyle widział go po raz ostatni, nieznajomego już nie było. Zdawało się, że naprawdę rozpłynął się we mgle.
Spojrzał na sosny i zarośla z nowej perspektywy i uświadomił sobie, że nieznajomy mógł porzucić zamiar ucieczki i czekać na niego gdzieś w ukryciu. Miękkie cienie wyglądały groźnie, były zbyt głębokie i niebezpieczne…
Korzystając z osłony żółtych i zielonych lamp, które otaczały basen, i unikając miejsc zacienionych, Doyle przeszedł bezpiecznie przez dziedziniec. Ledwie jednak wydostał się spod najgorszych uderzeń wiatru i deszczu, gdy znów usłyszał kroki. Tym razem dobiegły z tylnej części kompleksu, od strony północnej, po czym oddaliły się w kierunku drugiej kondygnacji tego skrzydła. Podążył tam, skąd dochodziło dziwnie głuche tup-tup-tup, ledwie słyszalne na tle odgłosów deszczu. Na schodach nie było żywej duszy, widział jedynie prostą kondygnację mokrych, brązowo-szarych stopni. Stał przez chwilę u ich podnóża, patrząc w górę i rozmyślając. Był w pełni świadom tego, że gdy znajdzie się na ich szczycie, będzie stanowił łatwy cel dla broni palnej, noża, czy nawet szybkiego ciosu, który zepchnie go z powrotem w dół.
A jednak ruszył w górę, odczuwając coś więcej niż radość i zdziwienie z powodu swej odwagi, dzięki której posunął się aż tak daleko. Tego wieczoru zaczął odkrywać w sobie nowego Alexa Doyle’a. Istniał jeszcze jeden Doyle, który był w stanie przezwyciężyć tchórzostwo, gdy chodziło o odpowiedzialność za tych, których kochał i gdy stawką było coś więcej niż własna duma.
Nie został zaatakowany, gdy pokonał ostatni stopień i wkroczył na północno-wschodni narożnik tarasu, górującego nad dziedzińcem. Nikt tam na niego nie czekał. Powitały go ciemne okna, beton i rząd czerwonych drzwi.
I znów doświadczył tego dziwnego uczucia, że jest ostatnim żywym człowiekiem w motelu – a nawet ostatnim żywym człowiekiem na ziemi. Nie wiedział, czy źródłem tego fantastycznego przekonania jest megalomania czy paranoja, ale poczucie osamotnienia było całkowite.
Wówczas ponownie ujrzał nieznajomego. Pozbawiony kształtów, zanurzony w cieniu, otoczony mgłą, stał przy najbardziej ku północy wysuniętej części tarasu, u szczytu schodów, prowadzących na parking za budynkiem motelu. Kolejna niebieska żarówka oznaczająca skrzynkę z przewodami nie mogła oświetlić tej zjawy. Mężczyzna zrobił pierwszy krok, zdawało się, że odwrócił głowę i spojrzał na Doyle’a, zrobił drugi krok, potem trzeci i zniknął ponownie.
To wygląda niemal tak, jakby on chciał, żebym za nim szedł, pomyślał Alex.
Udał się w stronę północnej części tarasu i zszedł po obmywanych deszczem schodach.
12
Cztery rtęciowe lampy oświetlały teren parkingu na tyłach Rockies Motor Hotel, sprawiając, że niebo w górze wydawało się o wiele ciemniejsze niż gdzie indziej, ale również wydobywając z mroku rzędy samochodów. Meczące, rozmyte światło o purpurowej barwie połyskiwało niewyraźnie w spadających kroplach deszczu i w wodzie, która spływała po asfalcie. Tworzyło cienie o ostrych konturach. Gasiło kolory wszystkiego, czego tylko dotknęło, zmieniając lśniące niegdyś samochody w ich przygnębiające, zielono-brązowe imitacje.
Doyle, którego ubranie też było zabarwione na purpurowo, stał na chodniku u podnóża schodów i rozglądał się po parkingu.
Nieznajomego nie było nigdzie widać.
Mężczyzna, naturalnie, mógł się chować pomiędzy dwoma samochodami, przycupnięty wyczekująco… ale jeśli cały ten pościg miał się zmienić w zabawę w chowanego wśród dwustu czy trzystu samochodów, to oznaczałoby to, że zmarnowaliby całą noc, biegając wokół milczących maszyn i chowając się między nimi.
Przypuszczał, że nie ma sensu ciągnąć tego dłużej; cała ta wyprawa nie mogła przynieść jakichkolwiek korzyści. Nie miał szansy przyjrzeć się z bliska temu mężczyźnie czy wynajętej bagażówce. Nie będzie dysponował rysopisem tego człowieka ani numerem rejestracyjnym jego wozu, by zrobić z tego jakikolwiek użytek, czy też przekazać policji – gdyby już do tego doszło. Tym samym może równie dobrze wrócić do pokoju, zdjąć z siebie to mokre ubranie, wytrzeć się i…
Ale nie mógł odrzucić tego wyzwania ot, tak sobie. Jeśli nie był w pełnym tego słowa znaczeniu upojony swoją odwagą, to przynajmniej odczuwał niejaki podziw dla świeżo odkrytej śmiałości. Ten zupełnie nowy Alex Doyle, ten zaskakująco odpowiedzialny Doyle, ten Doyle, który był w stanie walczyć ze swym odwiecznym strachem, a nawet go przezwyciężyć, fascynował go i sprawiał mu ogromną przyjemność. Chciał się przekonać, jak daleko zaprowadzi go ta uprzednio nieznana, nawet niespodziewana, ale z pewnością pożądana siła, w jakie głębie tunelu, którego wrota otworzył.
Ruszył na poszukiwanie nieznajomego.
Pomieszczenie z automatami znajdujące się na tyłach motelu miało dwa wejścia bez drzwi. Przez oba wąskie łuki wpadało do środka zimne, białe światło pod postacią bliźniaczych półkoli, rozpraszając chorobliwie liliowy blask rzucany przez lampy rtęciowe zainstalowane pod sufitem.
Doyle podszedł do wejścia i zajrzał do środka.
Pomieszczenie było dobrze oświetlone i jak się okazało puste, jednak dzięki pękatym automatom znajdowało się w nim sporo zakamarków, mnóstwo miejsc, w których można było się schować.
Przestąpił podwyższony próg.
Pokój miał dwadzieścia stóp na dziesięć. Stało w nim dwanaście maszyn, ustawionych wzdłuż dłuższych ścian, po sześć przy każdej, niczym dwa zespoły futurystycznych bokserów wagi ciężkiej, czekających na gong i rozpoczęcie pojedynku: trzy szumiące automaty z napojami gazowanymi o sześciu smakach, w butelkach albo puszkach; dwa przysadziste automaty z papierosami; jeden z krakersami i herbatnikami, pełen przestarzałych i częściowo przestarzałych specjałów; dwa automaty ze słodyczami, wyglądające jak urządzenia z XXI wieku; ekspres z kawą i gorącą czekoladą, na którego lustrzanej płycie czołowej widniał wizerunek stylizowanych filiżanek z parującym, brązowym napojem, a także dumny napis Sugar Cream Marshmallow; automat z orzeszkami, chipsami, precelkami i popkornem serowym, i wreszcie maszyna z lodem, wydająca głośny, bezustanny grzechot, wyrzucająca z siebie sześcianiki lodu prosto do błyszczącego metalowego pojemnika. Szedł powoli wzdłuż pomieszczenia, między rzędami pomrukujących maszyn, zaglądając w nisze miedzy automatami i spodziewając się w każdej chwili nagłego ataku. Jego napięcie i strach były jakościowo różne od tego, czego doświadczał w przeszłości; były niemal dobroczynne, nieskażone, oczyszczające. Czuł się w znacznej mierze jak mały chłopiec, który pełen sprzecznych uczuć przemyka w noc zaduszną przez najbardziej posępny, opuszczony cmentarz.
Lecz w tym pomieszczeniu nieznajomego nie było.
Doyle znów wyszedł na deszcz i wiatr, nie zwracając uwagi na pogodę, zajęty zmianą jaka dokonywała się w nim samym.
Kroczył wzdłuż rzędu zaparkowanych samochodów w nadziei, że znajdzie nieznajomego, klęczącego gdzieś między dwoma wozami. Lecz przeszedł od końca jednego północno-południowego skrzydła do końca drugiego, nie dostrzegając żadnego ruchu czy podejrzanych cieni.