Miał już dać sobie spokój, gdy dostrzegł słabe światło, sączące się zza uchylonych drzwi, prowadzących do pomieszczenia obsługi. Przechodził tamtędy niecałe pięć minut wcześniej, zmierzając w stronę automatów, i wówczas drzwi nie były otwarte. A dozorca miał pojawić się w pracy dopiero za jakąś – godzinę…
Alex stanął plecami do mokrej ściany, oparł głowę w miejscu, gdzie widniał starannie odmalowany przy pomocy szablonu, biało-czarny napis (OBSŁUGA I DOSTAWY – WSTĘP TYLKO DLA PERSONELU), i zaczął nasłuchiwać odgłosów dochodzących z pomieszczenia.
Minuta upłynęła w ciszy.
Ostrożnie wysunął rękę i pchnął ogromne metalowe drzwi. Otworzyły się bezgłośnie i z wnętrza dobył się strumień szarego światła.
Doyle zajrzał do środka. Dokładnie naprzeciwko znajdowały się drugie drzwi, również metalowe i ogromne, za którymi widać było padający deszcz. Otwierały się na maleńką część parkingu. Nieźle. Nieznajomy był tutaj i już sobie poszedł.
Doyle wszedł do pomieszczenia i rozejrzał się. Było nieco większe niż to z automatami. W tylnej części, pod ścianą, stały puszki ze środkami czystości: mydłami, płynami czyszczącymi, woskiem, pastą do polerowania mebli. Były tam również elektryczne woskownice i froterki do podłóg, cały las mioteł, zmywaków na długich kijach i gąbek do mycia okien. Na środku stały dwa małe traktorki do koszenia trawy oraz całe mnóstwo narzędzi ogrodniczych, a także ogromny zwój przezroczystego, plastikowego węża w zielonym kolorze. Z przodu, bliżej drzwi, znajdowały się stoły warsztatowe, narzędzia stolarskie, piła mechaniczna, a nawet mała tokarka do drewna. Ścianę po prawej ręce Doyle’a zakrywała tablica z kołkami; namalowano na niej sylwetki narzędzi, które wisiały na swoich miejscach. Brakowało jedynie siekiery ogrodniczej, ale wszystko inne było czyste i znajdowało się tam, gdzie powinno.
Pojemniki ze środkami czystości stały w zbyt dużych odstępach i były zbyt małe, by stanowić skuteczną osłonę dla człowieka, zwłaszcza tak wysokiego i barczystego jak ten, którego Alex widział wcześniej na dziedzińcu.
Doyle wszedł głębiej do pomieszczenia i był już w połowie drogi do drzwi, oddalonych jedynie o piętnaście stóp, gdy nagle pojął, co oznacza brak siekiery na tablicy. Niemal zastygł w miejscu. Następnie, wiedziony jakimś szóstym zmysłem, przykucnął i obrócił się tak szybko i zwinnie, jak nigdy w życiu.
Tuż za jego plecami majaczyła sylwetka koszmarnie ogromnego, jasnowłosego mężczyzny o szalonych oczach, który trzymał w uniesionych dłoniach siekierę ogrodniczą.
13
W ciągu swego trzydziestoletniego życia Alex Doyle nie bił się ani razu, nie uczestniczył w walce na pięści, w starciu na macie, czy nawet w dziecięcej przepychance. Nigdy nie zastosował wobec nikogo fizycznej kary, ani też sam takiej nie doświadczył. Czy to z tchórzostwa, czy z czysto pacyfistycznych przekonań, czy też z obu tych powodów naraz, zawsze starał się unikać kontrowersyjnych tematów w przypadkowych dyskusjach, sporów i opowiadania się po którejś ze stron, a także nawiązywania kontaktów, które mogłyby prowadzić do użycia przemocy. Był cywilizowanym człowiekiem. Jego nieliczni przyjaciele i znajomi zawsze byli tak łagodni jak on, a nawet łagodniejsi. Był wyjątkowo nieprzygotowany do starcia z oszalałym maniakiem, wymachującym dobrze naostrzoną siekierą.
Jednak tam, gdzie zawodziło doświadczenie, pomagał instynkt. Działając niemal jak człowiek wytrenowany, Alex upadł do tyłu, oddalając się od połyskującego ostrza i potoczył się po splamionej olejeni, cementowej podłodze, aż uderzył o kosiarki do trawników.
Fizyczno-emocjonalna reakcja na niebezpieczeństwo znacznie wyprzedzała myślową analizę tej sytuacji. Słyszał świst siekiery przecinającej powietrze, parę cali od jego głowy, i wiedział, jaki byłby skutek uderzenia, gdyby narzędzie nie chybiło celu… wciąż nie mógł pojąć, jak ktokolwiek może nastawać na jego życie, zwłaszcza w tak niespodziewany, krwawy sposób. Był przecież Alexem Doyle’em. Człowiekiem, który nie miał wrogów. Człowiekiem, który był nastawiony pokojowo i nie stosował żadnej przemocy – człowiekiem, który często poświęcał własną dumę, by unikać właśnie takich brutalnych sytuacji.
Nieznajomy poruszał się szybko.
Choć Alex był oszołomiony i sparaliżowany nagłością i straszliwą zawziętością ataku, wciąż widział zbliżającego się mężczyznę.
Nieznajomy uniósł siekierkę.
– Nie! – krzyknął Doyle.
Z trudem rozpoznał swój własny głos. Nie stracił jeszcze całkowicie tej odkrytej w sobie odwagi. Była ona jednak pohamowana przez ozdrowieńczy strach, który nadał jej właściwe proporcje.
Pięciocalowa, naostrzona krawędź wzniosła się, zakreśliła w powietrzu łuk jednym, płynnym ruchem, zmieniając się w tych silnych dłoniach w niemal precyzyjny instrument. Na ostrzu tańczyły jaskrawe pasemka światła. Siekierka znieruchomiała, uniesiona, zimna i nierzeczywista – po czym opadła.
Alex przeturlał się po podłodze.
Ostrze uderzyło w puste miejsce. Siekierka ze świstem przecięła wilgotne powietrze i wbiła się z głuchym stekiem w twardą gumową oponę jednej z kosiarek, wrzynając się głęboko w bieżnik.
Doyle zerwał się na równe nogi i kierowany instynktownym pragnieniem przeżycia przesadził jeden ze stołów warsztatowych, pokonując odległość liczącą cztery stopy z łatwością, o jaką się nigdy nie posądzał. Potknął się jednak i niemal upadł na twarz, lądując po drugiej stronie.
Zza jego pleców dobiegło przekleństwo szaleńca: dziwnie niezrozumiały, głuchy pomruk gniewu i niezadowolenia.
Doyle odwrócił się, przekonany, że siekierka rozpłata jego czaszkę albo drewniany blat stołu. Uświadamiał sobie przynajmniej grozę sytuacji. Wiedział, że może stracić tu życie.
Stojący w drugim końcu pomieszczenia nieznajomy przygarbił szerokie ramiona, wkładając w nie całą swoją siłę, i wyszarpnął ostrze siekiery z twardej opony, w której tkwiło. Odwrócił się z nieprzyjemnym piskiem mokrych butów na cementowej podłodze, ściskając kurczowo w obu dłoniach siekierkę, jak gdyby była jakimś świętym i wszechpotężnym talizmanem, który odpędzał złe moce i chronił jego posiadacza przed czynami złośliwych czarowników.
Było w tym człowieku coś z szaleńczej dzikości, zwłaszcza w jego ogromnych, podkrążonych oczach.
Teraz te same oczy odszukały Doyle’a. Wydawało się to niewiarygodne, ale nieznajomy pokiwał głową i uśmiechnął się.
Alex nie odwzajemnił uśmiechu.
Nie mógł tego zrobić. Odczuwał niemal fizyczny ból, mając świadomość zbliżającej się śmierci i żałując, że w ogóle wychodził ze swego pokoju.
Był wciąż zbyt daleko od drzwi, jednych i drugich, by próbować do nich dotrzeć. Zanim zdołałby pokonać otwartą przestrzeń i dosięgnąć progu, z pewnością poczułby ostrze siekiery zagłębiającej się między łopatkami i…
Ociekając deszczem, nieznajomy ruszył w stronę Doyle’a, cicho i szybko jak na tak dużego mężczyznę. Hałas z jakim poruszał się na zewnątrz, na schodach i tarasie, nie mógł być przypadkowy. Wabił Alexa, biegnąc po tych mrocznych korytarzach, by przyciągnąć go do miejsca, które będzie pułapką.
Miejsca właśnie takiego, jak to.
Teraz dzielił ich tylko drewniany stół.
– Kim jesteś? – spytał Doyle.
Nieznajomy nie uśmiechał się już, gdy zatrzymał się po drugiej stronie sięgającego pasa warsztatu. Właściwie krzywił się, nawet wzdragał, jak gdyby ktoś go brutalnie szczypał, czy wbijał w niego szpilki. Co to wszystko miało znaczyć, o co mu chodziło? O coś więcej niż morderstwo? Coś go najwyraźniej dręczyło; to było oczywiste. Jego zaciśnięte wargi tworzyły prostą, posępną linię i zdawało się, że rozpaczliwie próbuje ukryć reakcję na ów wewnętrzny ból.