– Czego od nas chcesz? – spytał Doyle.
Mężczyzna tylko patrzył na niego ze złością.
– Nigdy cię nie skrzywdziliśmy.
Brak odpowiedzi.
– Przecież nawet nas nie znasz, co?
Choć Doyle mówił słabym głosem, chwilami nie zamierzonym szeptem i choć przerażenie, jakie zdradzał, mogło skłonić szaleńca do bardziej zdecydowanego działania, Alex musiał zadać te pytania. Przez całe życie umiał studzić gniew innych ludzi przy pomocy uspokajających słów i teraz chodziło o to, żeby otrzymać od tego człowieka jakąś odpowiedź – albo przynajmniej wywołać w nim poczucie winy.
– Co zyskasz, raniąc mnie?
Szaleniec machnął siekierką, tym razem poziomo, od prawej do lewej, próbując pozbawić tors Doyle’a nóg.
Niewiele brakowało. Jego ramiona były dostatecznie długie i silne, by zamiar się powiódł, nawet biorąc pod uwagę rozdzielający ich stół. Ale Doyle w ostatniej chwili zauważył zbliżające się ostrze i zdołał umknąć. Odskoczył do tyłu, oddalając się od morderczego łuku, jaki zatoczyła siekierka.
W tym momencie potknął się o dużą metalową skrzynkę na narzędzia, której przedtem nie zauważył. Zamachał w powietrzu rękami, próbując bezskutecznie utrzymać się na nogach, ale całkowicie stracił równowagę. Pomieszczenie zawirowało wokół niego. Wówczas zrozumiał, że prawdopodobnie nie ma szans, by wydostać się z tego miejsca żywym. Nie miał już powrócić do pokoju trzysta osiemnaście, gdzie czekał na niego Colin, nie miał już nigdy dojechać do San Francisco ani zobaczyć nowych mebli w nowym domu, ani zacząć nowej pracy w agencji, ani kochać się z Courtney. Nigdy. Upadając zobaczył, jak wysoki, jasnowłosy mężczyzna zaczyna obchodzić stół.
Nie pozostał w pozycji leżącej ani chwili, nawet sekundy. Natychmiast po upadku zerwał się na równe nogi i zatoczył do tyłu, starając się trzymać z dala od szaleńca przez jeszcze jedną cenną chwilkę.
Jednak po zrobieniu trzech małych kroków natrafił plecami na ścianę z tablicą, na której wisiały narzędzia.
W chwili, gdy Doyle uświadomił sobie, że ma odciętą drogę ucieczki, nieznajomy stanął przed nim i machnął siekierą od prawej do lewej.
Doyle przykucnął.
Ostrze zarysowało tablicę nad jego głową.
Widząc, że siekiera minęła go ze świstem, Doyle uniósł się i chwycił młotek, który wisiał na kołku. Miał już go w ręku, gdy otrzymał cios z boku i upadł.
Młotek potoczył się ze stukotem po podłodze.
Ale utrata młotka, myślał Doyle, była najmniejszym powodem do rozpaczy. Dokuczliwy, pulsujący ból w boku i klatce piersiowej sprawił, że Doyle czuł się niemal bezradny. Czy miał rozcięte ciało? Rozerwane? Ten ból… ból był okropny, najgorszy z tych, jakich kiedykolwiek doświadczył. Błagam, Boże, nie… błagam, błagam, nie to! Nie śmierć. I nie ta krew i bezradne leżenie na podłodze, podczas gdy siekiera unosi się i spada odcinając kawałek po kawałku. Nie śmierć, do cholery! Wszystko inne. To co widział po drugiej stronie to jedynie nicość, niezmącona czerń; wizja ta była tak skończona, wyrazista i przerażająca, że nawet nie dostrzegał niewłaściwości i bezsensu modlitwy skierowanej do Boga, w którego istnienie nie wierzył. Po prostu myślał: Boże, Boże, proszę… Nie to. Wszystko, tylko nie to. Proszę…
Myśli te przemknęły przez jego głowę w ułamku sekundy, zanim zorientował się, że ostrze siekiery nie zahaczyło go. Został natomiast trafiony podczas pierwszego ciosu, gdy siekiera zatoczyła powrotny łuk. Krawędź obucha, o szerokości trzech cali, dosięgła jego prawego boku poniżej żeber. Uderzenie było na tyle mocne, by pozbawić go tchu i pozostawić pręgę, a być może siniec. Ale to było wszystko. Nie było rozerwanego ciała, nie było krwi. Ale gdzie podział się szaleniec – i siekiera?
Doyle podniósł wzrok, mrugając przez łzy. Nieznajomy upuścił swą broń. Ściskał obiema dłońmi skronie, krzywiąc się z wściekłością. Na czoło wystąpił mu pot i spływał po jego zaczerwienionej twarzy.
Łapiąc ustami powietrze, Alex podniósł się z wysiłkiem i oparł o ścianę, zbyt słaby i obolały, by zrobić choć jeden krok.
Nieznajomy spojrzał na niego. Schylił się, żeby podnieść siekierę, ale zatrzymał się, zanim jej dotknął. Wydał z siebie zduszony krzyk, odwrócił się, opuścił niepewnym krokiem pomieszczenie i zniknął w ciemności i deszczu.
Gdy Alex przez dłuższą chwilę starał się złapać oddech i przezwyciężyć ból przeszywający jego bok, był pewien, że odroczenie wyroku jest tylko chwilowe. Nie było żadnego sensu w tym, że nieznajomy odszedł, będąc tak blisko osiągnięcia swego celu. Ten człowiek rozpaczliwie pragnął zabić Doyle’a. W jego zachowaniu nie było cienia żartu czy zabawy. Za każdym razem, gdy machał siekierką, miał szczery zamiar rozpłatać ciało i przelać krew. Nie ulegało wątpliwości, że był obłąkany. A obłąkani są nieobliczalni. Ale było również prawdą, że szaleniec nie rezygnował łatwo czy szybko ze swych okrutnych pragnień.
Jednak mężczyzna nie wracał.
Ból przeszywający bok Doyle’a stopniowo ustępował, tak że Alex mógł się w końcu wyprostować i iść. Jego oddech nie był już tak nierówny, chociaż nie mógł wciągnąć powietrza zbyt głęboko, nie wywołując bólu. Serce biło spokojniej i wolniej.
Poza tym nikt go nie atakował.
Podszedł powoli do drzwi, przyciskając prawą rękę do boku, oparł się na chwilę o framugę, po czym wyszedł na zewnątrz. Wiatr i deszcz uderzyły go z większą siłą niż przedtem, przyprawiając o dreszcz.
Parking był pusty. Zielono-brązowe samochody, nieruchome i jednakowe, połyskiwały kroplami wody.
Wsłuchał się w noc.
Słychać było jedynie ciągłe bębnienie deszczu i zawodzenie wiatru, krążącego wokół budynku. Wydawało się niemal, że wydarzenia w pomieszczeniu z narzędziami nie były niczym innym, jak złym snem. Gdyby nie ten ból w boku, który świadczył o realności owych wydarzeń, Doyle mógłby powrócić do pomieszczenia, żeby poszukać siekiery i innych dowodów świadczących o tym, co się wydarzyło.
Skierował się w stronę dziedzińca, leżącego pośrodku kompleksu hotelowego, raczej wdeptując z pluskiem w kałuże, niż omijając je, uczulony na każdy głęboki cień, zatrzymując się z tuzin razy, żeby nasłuchiwać urojonych kroków tuż za plecami.
Ale słyszał tylko odgłos własnych stóp.
Gdy dotarł do szczytu schodów, prowadzących na drugą kondygnację, w północno-wschodnim narożniku tarasu, oparł się o metalową balustradę, by złapać oddech i zapanować nad pulsowaniem tępego bólu w boku i klatce piersiowej.
Było mu zimno. Zimno do szpiku kości i wstrząsał nim dreszcz. Krople wody uderzały go niczym odłamki lodu i spływały po twarzy.
Wciągając w płuca rześkie powietrze, patrzył na dziesiątki identycznych drzwi oraz okien, które były zamknięte i ciemne… i zastanawiał się, dlaczego nie wzywał pomocy, gdy nieznajomy po raz pierwszy zaatakował go siekierą. Nawet biorąc pod uwagę to, że znajdowali się na tyłach budynku, i że grzmot deszczu i wiatr tłumiły inne odgłosy, jego krzyk dotarłby do tych pokoi i obudziłby tych ludzi. Gdyby krzyknął tak głośno, jak tylko możliwe, ktoś z pewnością musiałby wyjrzeć, żeby zobaczyć, co się dzieje. Ktoś wezwałby policję. Ale Doyle był tak przerażony, że myśl o wzywaniu pomocy nie przyszła mu do głowy. Bitwa, którą stoczył, była dziwnie bezgłośna, koszmar milczącego ataku i obrony, który uszedł uwagi hotelowych gości.
I wówczas, przypominając sobie przeróżne historie opisywane w gazetach, przykłady obojętności przeciętnego człowieka na gwałt czy morderstwo popełnione na jego oczach, Doyle zastanawiał się, czy ktokolwiek odpowiedziałby na jego wezwanie? Czy też wszyscy odwróciliby się i przykryli głowy poduszkami? Czy ci ludzie w tych identycznych pokojach zareagowaliby bezuczuciowo i podobnie: z niechęcią a może obojętnością?