Naturalnie, zawsze podziwiał Alexa Doyle’a. Bardziej niż dawał to po sobie poznać. Czasem pragnął go chwycić, objąć i trwać przy nim wiecznie. Przez cały okres narzeczeństwa bał się, że Courtney straci Doyle’a. Wiedział, jak silnie są ze sobą związani i domyślał się, jak bardzo intensywny musi być ich fizyczny związek, był jednak przekonany, że Doyle ich pozostawi. Teraz, gdy Alex już do nich należał, Colin chciał go obejmować, być w jego pobliżu i uczyć się od niego. Ale nie był zdolny do tej czułości, ponieważ wydawała się dziecinnym wyrazem uczuć. Zbyt ciężko i długo pracował na swoją dorosłość, by teraz ją utracić, bez względu na to, jak bardzo kochał, lubił czy podziwiał Alexa Doyle’a. Dlatego musiał uzewnętrzniać swoje uczucia w sposób nie rzucający się w oczy, poprzez setki drobnych gestów, które były równie wymowne jak objęcie ramionami, choć nie tak jednoznaczne.
Wstał z łóżka, gdy pierwsze promienie poranka przeniknęły do pokoju między krawędziami ciężkich zasłon i poszedł do łazienki wziąć prysznic. Wiedząc, że Alex jest tuż obok, czując, jak ciepła woda spływa na niego strumieniami i widząc, jak żółte mydło pieni się przyjemnie na jego chudym ciele, Colin coraz mniej przejmował się nieznajomym w furgonetce chevroleta. Przy odrobinie szczęścia wszystko będzie dobrze. Cała historia musi zakończyć się szczęśliwie, ponieważ obecność Alexa Doyle’a gwarantowała, że nic złego nie stanie się ani jemu, ani Courtney.
Zanim George Leland dotarł do bagażówki zaparkowanej obok wejścia do hotelu, zdążył zapomnieć o Doyle’u i chłopcu. Próbując otworzyć drzwi, upuścił kluczyki. Grzebał ręką w niezbyt głębokiej kałuży, aż wreszcie je znalazł. Otworzył drzwi kabiny i wdrapał się do środka, nie mogąc przypomnieć sobie gonitwy po hotelowych korytarzach, czy szaleńczego tańca z siekierą w składzie z narzędziami, gdy dzielił go tylko krok od popełnienia zbrodni. Był zbyt przygnębiony cierpieniem, by przejmować się tą nagłą amnezją.
Był to najgorszy ból głowy, jakiego doświadczył. Skupiał się w lewym oku i wokół niego, ale promieniował również na całe czoło i docierał aż do ciemienia. Napełniał jego oczy łzami. Leland słyszał nawet zgrzyt swoich zębów trących o siebie jak żarna, ale nie mógł powstrzymać tego silnego, bezwiednego odruchu przeżuwania; było tak, jak gdyby był opętany, a ten, który miał nad nim władzę, wierzył, że ból można zmiażdżyć, pociąć na maleńkie kawałeczki, połknąć i strawić.
Nie było żadnych sygnałów ostrzegawczych. Zazwyczaj, przynajmniej godzinę przed pierwszą falą bólu, kręciło mu się w głowie i czuł mdłości, i widział spiralę różnokolorowego światła wirującą na siatkówce oka. Ale nie tej nocy. W jednej chwili czuł się świetnie, był nawet radośnie podniecony, gdy nagle spadło na niego uderzenie bólu, jak cios młotem. Początkowo był to nieprzyjemny, ale względnie lekki ból – czyż nie? Lekki ból? Nie mógł sobie przypomnieć, gdzie dokładnie się znajdował, gdy poczuł pierwsze jego uderzenie, ale był pewien, że z początku ból był łagodny. Z pewnością do zniesienia. Jednak nasilał się tak szybko, że Leland rozpaczliwie zapragnął dotrzeć do swego motelu, zanim całkowicie straciłby przytomność.
Wyjechał z parkingu, odbił się od czterocalowego krawężnika i wydostał na autostradę, słysząc jęk resorów. Tej nocy nie czuł się już częścią swego pojazdu. Nie był jego przedłużeniem. Stracił swą zwykłą więź z maszynami. Był intruzem w kabinie tego wehikułu, a kierownica w jego potężnych dłoniach przypominała nieznany artefakt, jakieś nieludzkie urządzenie.
Mrużył oczy patrząc na mokrą nawierzchnię drogi, próbując odegnać deszcz i widmowe pnącza mgły.
Z naprzeciwka nadjechał niski, sportowy samochód, po czym przemknął gwałtownie rozbryzgując wodę. Jego cztery reflektory były oślepiające; ich światło wbiło się w oczy Lelanda jak cztery noże i wycięło na jego czole bolesną ranę.
Odruchowo szarpnął kierownicę w prawo by uciec od blasku, który tak go ugodził. Furgonetka zjechała z chrzęstem na pobocze, zanurkowała i zapadła się w koleinie. Meble w części bagażowej przesuwały się z hałasem. Nagle, tuż przed maską, wynurzył się z ciemności niewysoki, brązowy mur z cegieł, niewzruszony i przerażający, i Leland krzyknął, skręcając gwałtownie w lewo. Prawy błotnik zahaczył o cegły. Po chwili chevrolet wskoczył z powrotem na jezdnie, ślizgając się na mokrej nawierzchni przez długi, niebezpieczny moment, zanim wreszcie, opornie, poddał się władzy Lelanda.
Dotarł do motelu tylko dlatego, że nie napotkał żadnych pojazdów. Gdyby mijał go choć jeden samochód, rozbiłby chevroleta i zabił się.
Już przy drzwiach swego pokoju, czując na plecach chłoszczący deszcz, miał kłopoty z wsadzeniem klucza do dziurki i klął tak głośno, że niemal obudził innych gości.
Gdy znalazł się w środku i zamknął za sobą drzwi, ból nasilił się raptownie, sprawiając, że przyklęknął na poplamionym dywanie. Był pewien, że umiera. Ale ten nowy ból minął i pozostała tylko agonia, która sama w sobie była cierpieniem nie do zniesienia.
Podszedł do łóżka i już miał się położyć, gdy uświadomił sobie, że najpierw musi zdjąć ubranie. Było dokładnie przemoczone. Gdyby spędził w nim resztę nocy, rano byłby chory… Powoli, wykonując przesadnie ostrożne ruchy, rozebrał się i wytarł pikowaną narzutą, ale wciąż był zziębnięty do szpiku kości. Drżąc, położył się do łóżka i podciągnął kołdrę pod samą brodę. Poddał się całkowicie bezlitosnemu bólowi, próbując płynąć wraz z nim.
Ból trwał niemal dwa razy dłużej niż zwykle. I gdy wreszcie ustąpił późnym świtem, koszmary, które zawsze wywoływał, też były gorsze niż kiedykolwiek. Jedyną przyjemnością w tej paradzie potworności była Courtney. Pojawiała się bezustannie. Naga i piękna. Jej pełne, okrągłe piersi i cudownie kształtne nogi były prawdziwym ukojeniem po tych wszystkich wizjach… a jednak, za każdym razem, ten nierzeczywisty, istniejący tylko w koszmarze sennym Leland zabijał ją urojonym nożem. I za każdym razem, bez wyjątku, morderstwo to sprawiało dziwną satysfakcję.
CZWARTEK
15
Trasa międzystanowa dwadzieścia pięć biegła na północ od Denver i łączyła się z trasą osiemdziesiąt tuż za granicą stanu Wyoming. Była to droga o dobrej nawierzchni, płatna czteropasmówka, którą dojechaliby prosto do San Francisco, nie trafiając na choćby jedno kolidujące skrzyżowanie.
Ale nie wybrali tej drogi, ponieważ wydawała się zbyt oczywista jako alternatywa dla wcześniej planowanej trasy. Jeśli szaleniec w furgonetce chevroleta naprawdę miał obsesję na ich punkcie i pragnął ich zabić, to mógł zdobyć się na wysiłek myślowy i wyprzedzić ich o jeden krok. I jeśli zorientował się, że zamierzają porzucić planowaną trasę, wystarczył mu jeden rzut oka na mapę, by stwierdzić, że dwadzieścia pięć i osiemdziesiąt to trasy, które niewątpliwie wybiorą.
– Więc pojedziemy trasą numer dwadzieścia cztery – powiedział Doyle.
– Co to za droga? – spytał Colin wychylając się ze swego fotela, by spojrzeć na mapę, którą Doyle rozłożył na kierownicy.
– Odcinkami czteropasmówka. Ale nie cały czas.
Colin wyciągnął rękę i przesunął palcem po mapie. Po chwili wskazał na obszar o szarym odcieniu.
– Góry?
– Trochę. Płaskowyże. Ale i sporo pustyń, a także tereny o dużym zasoleniu.
– Cieszę się, że mamy klimatyzację.
Doyle złożył mapę i podał chłopcu.
– Zapnij pas.
Colin włożył mapę do schowka i zrobił tak, jak mu kazano. Gdy Doyle wyjechał z parkingu, chłopiec wsadził do spodni pomarańczową koszulkę z wizerunkiem upiora z opery, wygładził zmarszczki na jego obrzydliwie zdeformowanym obliczu i przez kilka minut rozczesywał gęste, kasztanowe włosy, aż opadły wprost na ramiona, tak jak sobie życzył. Następnie wyprostował się i patrzył, jak wypalony słońcem krajobraz znika za szybą samochodu, ustępując miejsca górom.