Niebo w kolorze indygo przecinały pasemka szaro-białych chmur, ale nie zanosiło się już na burzę. Ulewa szalejąca poprzedniej nocy skończyła się tak nagle jak się zaczęła, zostawiając po sobie nieliczne ślady. Piaszczysta gleba wzdłuż szosy wyglądała na spaloną słońcem i pokrytą kurzem.
Ruch tego ranka nie był zbyt duży i nieliczne samochody jechały tak płynnie i w tak zdyscyplinowany sposób, że Doyle opuszczając Denver nie musiał żadnego wyprzedzać.
Poza tym nie jechała za nimi furgonetka.
– Jesteś dziś nadzwyczaj małomówny – stwierdził Alex po piętnastu minutach, które upłynęły w ciszy. Odwrócił wzrok od poskręcanych węży rozgrzanego powietrza, które tańczyły nad szosą i spojrzał na chłopca. – Dobrze się czujesz?
– Myślałem.
– Ty zawsze myślisz.
– Myślałem o tym maniaku.
– No i co?
– Nie jedzie za nami, prawda?
– Nie.
Colin skinął głową.
– Założę się, że nie zobaczymy go więcej. Doyle zmarszczył brwi i lekko przyśpieszył, by dotrzymać kroku strumieniowi pojazdów, w którym jechali. – Skąd ta pewność?
– Po prostu przeczucie.
– Rozumiem. Sądziłem, że może masz jakąś teorię…
– Nie. Tylko przeczucie.
– No cóż – powiedział Doyle – czułbym się znacznie lepiej, gdybyś naprawdę miał powody sądzić, że go więcej nie ujrzymy.
– Ja też – odparł chłopiec.
W chwili, gdy George Leland wjeżdżał na parking otaczający Rockies Motor Hotel, wiedział, że ich zgubił. Ból głowy męczył go tak cholernie długo i był tak intensywny… no i okres nieświadomości, który później nastąpił, trwał przynajmniej dwie godziny. Nie musieli jeszcze się oddalić, ale z pewnością wyprzedzali go.
Thunderbird zniknął. Miejsce na parkingu było puste.
Nie pozwolił sobie na panikę. Nic jeszcze nie było stracone. Nie uciekli. Wiedział dokładnie, dokąd jadą.
Zaparkował w miejscu, w którym stał thunderbird i wyłączył silnik. Na pudełku, które kryło pistolet kalibru 0.32, leżała mapa. Leland rozwinął ją na siedzeniu pasażera, odwrócił się bokiem, żeby ją przestudiować i zaczął badać dość ubogi system dróg przecinający Kolorado i Utah.
– Nie mają wielkiego wyboru – powiedział do złotej dziewczyny siedzącej obok. – Albo pozostaną na wcześniej zaplanowanej trasie, albo pojadą którąś z tych dwóch.
Nie odezwała się.
– Zmienią plany po wydarzeniach ostatniej nocy.
Wraz z bólem głowy minęła również ta wybiórcza amnezja. Teraz pamiętał wszystko: przybycie do motelu godzinę przed nimi, obserwację hallu wejściowego zanim się pojawili, skradanie się do ich pokoju, powrót w środku nocy i próbę pokonania zamka przy drzwiach, cichy pościg i siekierę… gdyby tylko ten przeklęty ból głowy ustąpił na kilka minut, gdyby nie pojawił się akurat wtedy, Leland wykończyłby Alexa Doyle’a.
To, że próbował zabić człowieka, nie robiło na nim żadnego wrażenia. Po tych wszystkich cierpieniach, jakich doświadczył z rąk innych ludzi, zrozumiał wreszcie, że jest tylko jedna rzecz, która może zniszczyć ten potężny spisek przeciwko niemu: siła, przemoc, kontratak. Musi zmiażdżyć całe to sprzysiężenie zła, które zostało zawiązane tylko po to, by doprowadzić go do skrajnej rozpaczy. A ponieważ Alex Doyle i chłopiec stanowili samo centrum owego spisku, morderstwo było całkiem usprawiedliwione. Działał w samoobronie.
W poniedziałek, gdy uchwycił w lusterku wyraz swych oczu, był zmieszany i zaszokowany tym, co zobaczył. Teraz, gdy przyglądał się sobie, nie widział nic prócz odbicia, najzwyklejszego obrazu. W końcu robił tylko to, czego pragnęła Courtney, tak by znów mogli być razem, tak by wszystko było równie wspaniałe jak przed dwoma laty.
– Mogą pojechać na północ, w kierunku Wyoming i skorzystać z osiemdziesiątki, albo udać się na południowy zachód trasą dwadzieścia cztery. Co myślisz?
– Myślę to, co ty – odpowiedziała złota dziewczyna, jej głos był słaby, ale miły jak szczęśliwe wspomnienie.
Leland studiował mapę przez kilka minut.
– Cholera… pojechali prawdopodobnie na północ i wskoczyli za Cheyenne na osiemdziesiątkę. Ale gdyby nawet tak zrobili, i gdybyśmy pojechali tą trasą i dogonili ich, to i tak niewiele zdołalibyśmy im zrobić. To uczęszczana trasa. Za duży ruch, zbyt wiele patroli policyjnych. Wszystko, co moglibyśmy uczynić, to jechać za nimi, a to za mało. – Milczał przez chwilę, rozmyślając. – Ale gdyby wybrali tę drugą trasę, to zupełnie inna sprawa. To pustkowie. Znacznie mniejszy ruch. Mniej glin. Moglibyśmy nadrobić stracony czas. Może nadarzyłaby się okazja załatwienia ich gdzieś po drodze.
Czekała w milczeniu.
– Pojedziemy trasą dwadzieścia cztery – powiedział w końcu. – A gdyby w rzeczywistości wybrali inną trasę… cóż, zawsze będziemy mogli znaleźć ich wieczorem w motelu.
Nie odezwała się.
Uśmiechnął się do niej, złożył mapę i umieścił ją na pudełku po chusteczkach, zakrywając niebiesko-szary pistolet.
Uruchomił furgonetkę.
Oddalił się od Rockies Motor Hotel, a później od Denver, kierując się na południowy zachód, w stronę Utah.
Rankiem minęli górzysty teren i ruszyli sosnowymi dolinami Kolorado, zostawiając za sobą resztki zimowego śniegu i znów wjeżdżając w słoneczną i piaszczystą okolicę. Przejechali przez Rifle i Debeque, dwukrotnie przekraczając rzekę Kolorado, następnie mijając Grand Junction, a wkrótce potem granicę stanu. Gdy znaleźli się w Utah, góry pozostały gdzieś w oddali, ziemia stała się bardziej piaszczysta, a ruch zmalał. Przez długie minuty ich samochód był jedynym widocznym pojazdem na płaskiej wstędze szosy.
– Co zrobimy, jeśli złapiemy teraz gumę? – spytał Colin, wskazując na połacie nie zamieszkanych obszarów.
– Nie złapiemy.
– Może się zdarzyć.
– Mamy nowe opony.
– A jeśli?
– Więc zmienimy koło.
– A jeśli zapasowe też siądzie?
– Naprawimy je.
– Jak?
Alex uświadomił sobie, że uczestniczy w jednej z gier chłopca i uśmiechnął się. Może przeczucie nie zawiodło dzieciaka. Może było już po wszystkim. Może uda się odtworzyć tę radosną atmosferę, w której upłynął początek ich podróży.
– W pudełku z narzędziami, które znajduje się w bagażniku tego samochodu – stwierdził Doyle przesadnie profesorskim tonem – jest ogromny pojemnik z aerozolem, który przytwierdzasz do wentyla uszkodzonej opony. Pompuje on koło i jednocześnie zakleja dziurę. Można więc jechać tak długo, póki się nie znajdzie warsztatu, który naprawi oponę.
– Całkiem zmyślne.
– No nie?
Colin trzymał w ręku wyimaginowany pojemnik z aerozolem, naciskał niewidoczny dozownik i prychał.
– A jeśli pojemnik nie zadziała?
– Och, na pewno zadziała.
– W porządku… a jeśli siądą trzy opony?
Doyle roześmiał się.
– To jest możliwe – powiedział Colin.
– Jasne. Mogą siąść nawet cztery.
– No i co wtedy?
W chwili gdy Doyle zaczął wyjaśniać, że wysiedliby z samochodu i poszli na piechotę, tuż za nimi rozdarł się klakson. Głośny, bliski i znajomy. Była to furgonetka.
16
Zanim Alex zdołał właściwie zareagować, zanim poczuł wzbierający strach i zdążył wcisnąć pedał gazu, by odskoczyć niczym strzała od bagażówki, furgonetka zjechała na lewy pas i zaczęła go wyprzedzać, wciąż trąbiąc przeraźliwie. Jak okiem sięgnąć, na szarej, zniekształconej przez rozgrzane powietrze szosie, rysującej się wyraźnie na tle wysokich, skalistych, wielowarstwowych Capitol Reefs, oddalonych o całe mile, nie widać było żadnego pojazdu zmierzającego na wschód, który mógłby zagrodzić furgonetce drogę.