– Nie możesz dać się wyprzedzić – powiedział Colin.
– Wiem.
Gdyby ten sukinsyn znalazł się przed nimi, mógłby zablokować całą drogę. Wyłożone tłuczonym kamieniem oba pobocza były zbyt wąskie, a piaszczysty teren, który się za nimi rozciągał, zbyt suchy, miękki i sypki, by thunderbird mógł zjechać z szosy i odzyskać utracone prowadzenie.
Doyle wcisnął pedał gazu.
Duży wóz szarpnął do przodu.
Ale nieznajomy w furgonetce, choć szalony, nie był jednak głupi. Spodziewał się tego manewru. On także przyspieszył i przez chwilę przynajmniej dotrzymywał Doyle’owi kroku.
Wiatr huczał między samochodami pędzącymi obok siebie na zachód.
– Prześcigniemy go – powiedział Alex.
Colin milczał.
Smukła strzałka szybkościomierza wspinała się gładko do osiemdziesięciu i jeszcze wyżej, do osiemdziesięciu pięciu. Doyle zerknął na nią tylko raz. Colin, spięty i przestraszony, obserwował ją z niekłamanym przerażeniem.
Płaski teren przepływał za szybami samochodu migoczącą, białą plamą utworzoną z piachu, gorącego powietrza i wysepek soli.
Bagażówka wciąż jechała obok.
– Nie wytrzyma tempa – powiedział Alex.
Dziewięćdziesiąt. Dziewięćdziesiąt pięć…
I gdy zbliżali się do szybkości stu mil na godzinę, a wiatr huczał między samochodami, szaleniec skręcił kierownicą w prawo. Nieznacznie. Tylko troszkę. I tylko na moment. Bagażówka, na całej swej długości, zetknęła się na krótko z bokiem thunderbirda.
W górę wystrzelił snop iskier, które przeleciały po szybie, tuż przed oczami Doyle’a niczym spadające, jasne gwiazdy. Rozdzierana karoseria wydała przeraźliwy krzyk, zakrztusiła się i wygięła. Doyle’owi niemal wyrwało kierownicę z rąk. Mocował się z nią, ściskając z całej siły, podczas gdy wozem zarzuciło na kamieniste pobocze, gdzie spod kół tryskał żwir i uderzał z grzechotem o podwozie. Ich prędkość spadła i zaczęli powoli obracać się bokiem. Alex był pewien, że za chwilę wbiją się w furgonetkę, która wciąż trzymała się blisko, ale wtedy jego samochód zaczął wychodzić z poślizgu… Doyle wjechał z powrotem na szosę, kładąc stopę na pedale gazu, choć wolałby nacisnąć hamulec.
– W porządku? – spytał Colina.
Chłopiec przełknął z wysiłkiem ślinę.
– Tak.
– Trzymaj się mocno w takim razie. Wynosimy się stąd i to szybko – powiedział, podczas gdy thunderbird odzyskiwał utraconą prędkość, rzucając swój blady cień na bok chevroleta.
Doyle odważył się oderwać na moment wzrok od drogi i spojrzał w górę, na boczną szybę furgonetki, która znajdowała się w odległości nie większej niż trzy, cztery stopy. Pomimo niewielkiego dystansu, który ich dzielił, nie mógł dojrzeć kierowcy, ani nawet jego sylwetki. Mężczyzna siedział wyżej niż Doyle, po drugiej stronie kabiny i był dobrze zamaskowany przez biało-żółty, pustynny blask, tańczący po szybie.
Znów jechali z prędkością osiemdziesięciu mil na godzinę, nadrabiając stracony czas i dystans. Strzałka szybkościomierza, drżąc lekko, dotarła do osiemdziesięciu pięciu. Zawahała się na tej cyfrze; przez chwilę zdawało się, że zatrzymała się na dobre, lecz potem drgnęła i ruszyła powoli w górę.
Alex kątem oka obserwował chevroleta. Gdy zauważył, że furgonetka podjeżdża, by znów się o nich otrzeć, wjechał na kamieniste pobocze, próbując uniknąć następnej kolizji. Nie wytrzymaliby już długo tego obijania. Choć ich duży, luksusowy samochód był o połowę droższy od furgonetki, rozpadłby się prędzej i w większym stopniu niż chevrolet. Powyginałby się jak słaba papierowa konstrukcja, przekoziołkował parę razy jak leciutki model i spłonął prędzej niż tekturowy karton.
Przy prędkości dziewięćdziesięciu mil na godzinę samochód zaczął trząść się okropnie, wydając dźwięk podobny do tego, jaki czynią kamienie toczące się po dnie miski. Koło kierownicy wibrowało szaleńczo w rękach Doyle’a. Co gorsza, przodem i tyłem wozu zaczęło zarzucać.
Doyle zwolnił, choć była to ostatnia rzecz, jaką chciał zrobić.
Strzałka szybkościomierza opadła. Jazda z prędkością osiemdziesięciu pięciu mil na godzinę była płynna, a wóz dało się w pełni kontrolować.
– Coś pękło! – zawołał Colin, przekrzykując ryk wiatru i hałas dwóch rywalizujących ze sobą silników.
– Nie. To musiał być zły odcinek drogi.
Choć Alex wiedział, że trudno liczyć na Boga, to jednak modlił się, by to, co powiedział chłopcu, okazało się prawdą. Niech to będzie prawda. Niech to nie będzie nic poważniejszego niż odcinek złej drogi, kawałek wyżłobionej deszczem nawierzchni. Niech nic złego nie stanie się z samochodem. Nie ma prawa się popsuć. Nie wolno im utknąć na tej piaszczystej i zasolonej równinie w chwili, gdy są zupełnie sami, pozbawieni jakiejkolwiek pomocy, a ich jedynym towarzyszem jest szaleniec.
Znów nacisnął pedał gazu.
Samochód przyspieszył, osiągnął dziewięćdziesiątkę…
I znów powróciło to gwałtowne drżenie, jak gdyby rama wozu i jego karoseria nie były już ze sobą połączone i uderzały o siebie, oddalały się i znów uderzały. Tym razem, gdy stracił kontrolę nad kierownicą, czuł okropne drżenie także w pedale gazu. Mogli jechać z maksymalną prędkością osiemdziesięciu pięciu mil na godzinę. W przeciwnym razie wóz rozpadłby się na kawałki. A tym samym nie byliby w stanie prześcignąć chevroleta.
Wydawało się, że kierowca furgonetki uświadomił to sobie w tym samym momencie co Doyle. Zatrąbił, a następnie oddalił się od nich, wysuwając się do przodu, gdzie stał się panem drogi.
– Co robimy?
– Poczekamy i zobaczymy, co on zrobi.
Oddaliwszy się o jakieś tysiąc jardów, otoczona przez zwodniczo falujące strumienie gorącego powietrza unoszące się nad rozpaloną nawierzchnią, furgonetka zwolniła do stałej prędkości osiemdziesięciu pięciu mil na godzinę i utrzymywała niezmienny półmilowy dystans.
Przejechali jedną milę.
Teren po obu stronach drogi stał się jeszcze bielszy, jak gdyby wypaliło go nagie słońce. Jedyne urozmaicenie stanowiły rzadkie, nieładne kępy krzewów i nieliczne ciemne, skalne trzony, splamione i zniszczone przez pustynny wiatr i upał.
Dwie mile.
Furgonetka wciąż była z przodu, drażniąc swoim widokiem.
Wloty nawiewu rozpylały świeże, zimne powietrze, ale wewnątrz wozu wciąż było zbyt gorąco i za duszno. Alex czuł krople potu na czole. Koszula kleiła mu się do ciała.
Trzy mile.
– Może powinniśmy się zatrzymać? – spytał Colin.
– I zawrócić?
– Może.
– Zauważyłby to – powiedział Doyle. – Zawróciłby i pojechał za nami – a po niedługim czasie znów byłby na przedzie.
– No to…
– Poczekajmy i sprawdźmy, co zrobi – powtórzył Doyle, starając się stłumić lęk w swoim głosie. Był świadom tego, że chłopiec nie powinien dostrzec w nim objawów słabości.
– Chcesz wziąć mapę i zobaczyć, jak daleko jest do najbliższego miasta?
Colin zrozumiał wagę tego pytania. Chwycił mapę i rozłożył ją na kolanach. Przykryła go jak kołdra. Patrząc zmrużonymi oczami przez grube szkła swych okularów, odnalazł ich ostatnią pozycję, obliczył dystans jaki przejechali od tego czasu i zaznaczył miejsce palcem. Zlokalizował najbliższe miasto, sprawdził skalę u dołu mapy, a następnie dokonał w myślach obliczeń.