– No i? – spytał Doyle.
– Sześćdziesiąt mil.
– Jesteś pewien?
– Tak.
– Rozumiem. Odległość była zbyt duża.
Colin poskładał mapę i odłożył ją. Siedział jak kamienna rzeźba, wpatrując się w tył furgonetki.
Szosa wspinała się na łagodne wzniesienie po czym opadła w szeroką, alkaliczną dolinę. Wyglądała jak linia nakreślona atramentem na czystym arkuszu papieru maszynowego. Droga w kierunku zachodnim była pusta. Nic się na niej nie poruszyło.
To całkowite odosobnienie było właśnie tym, czego potrzebował kierowca bagażówki. Zahamował ostro, skierował chevroleta w stronę prawego pobocza, po czym zatoczył szeroki łuk w lewo. Furgonetka zatrzymała się bokiem na szosie, blokując większą część obu pasów.
Doyle dotknął hamulca, ale po chwili uświadomił sobie, że niczego nie zyska zwalniając, czy zatrzymując się. Ponownie wcisnął pedał gazu. – Jazda!
Utrzymując stałą prędkość osiemdziesięciu pięciu mil na godzinę, thunderbird pędził w stronę furgonetki, prosto w środek zielono-niebieskiego napisu na jej boku. Oba samochody dzieliło siedemset jardów. Po chwili tylko sześćset, pięćset, czterysta, trzysta.
– Nie ma zamiaru się ruszyć! – krzyknął Colin.
– Nieważne.
– Uderzymy w niego!
– Nie.
– Alex…
Gdy od furgonetki dzieliło ich pięćdziesiąt jardów, Doyle skręcił gwałtownie w prawo. Rozległ się pisk opon. Samochód przejechał pędem żwirowate pobocze, podskoczył szaleńczo, jak gdyby miał gumowe resory, i parł do przodu.
Doyle uświadomił sobie, że próbuje wykonać manewr, który jeszcze przed chwilą wydawał mu się niemożliwy. Teraz, możliwy czy nie, był ich jedyną nadzieją. Alexa ogarnęło przerażenie.
Samochód zarył się w ziarnistą, białą glebę, która okalała szosę, ciągnąc za sobą smugę alkalicznego pyłu, podobną do strumienia pary wodnej. Ich prędkość spadła o jedną trzecią w ciągu paru pierwszych sekund i thunderbird tańczył jak pijany na piaszczystej glebie.
To podłoże nas zatrzyma, myślał Doyle. Utkniemy tutaj, Wcisnął pedał gazu do podłogi.
Choć jechali prędzej niż pięćdziesiąt mil na godzinę, szerokie opony reagowały gwałtownie na stratę przyczepności, obracając się wściekle. Wóz tańczył, zarzucając tyłem, póki nie osiągnął pożądanej prędkości.
Minęli bagażówkę.
Doyle skręcił w stronę szosy. Cały czas wciskał pedał gazu do końca. Na niezbyt posłusznej kierownicy wyczuwał nierówności zdradzieckiego terenu, ginącego pod kołami wozu. Jednakże zanim któreś z kół ugrzęzło w piachu, thunderbird dotarł do pobocza drogi i wskoczył z powrotem na szosę, wyrzucając w górę setki małych kamyczków.
W ciągu paru sekund osiągnęli prędkość osiemdziesięciu pięciu mil na godzinę, kierując się na zachód i zostawiając furgonetkę w tyle.
– Udało ci się! – zawołał Colin.
– Jeszcze nie.
– Ależ tak! – był wciąż przestraszony, ale w jego głosie słychać było również przyjemne podniecenie.
Doyle spojrzał w lusterko.
Gdzieś daleko w tyle widać było furgonetkę, ruszającą w ślad za nimi, jasny punkt na tle jeszcze jaśniejszego otoczenia.
– Jedzie? – spytał Colin.
– Tak.
– Sprawdź, czy uda nam się przekroczyć dziewięćdziesiątkę.
Doyle spróbował, ale samochód zaczął się trząść i grzechotać.
– Niedobrze. Coś pękło kiedy w nas uderzył.
– W każdym razie wiemy, że potrafisz ominąć każdą blokadę, jaką ustawi na szosie – powiedział chłopiec.
Doyle spojrzał na niego.
– Masz lepsze zdanie o moich umiejętnościach niż ja. Mieliśmy nie lada fart.
– Dajesz sobie radę – powiedział Colin.
W przenikającym szyby pustynnym blasku jego druciane okulary wyglądały jak maleńkie rurki światła.
W trzy minuty później furgonetka siedziała im na ogonie.
Ale gdy próbowała ich wyprzedzić, Doyle zjeżdżał na lewe pasmo, blokując jej drogę i zmuszając bagażówkę do pozostania w tyle. Gdy chevrolet chciał wziąć ich z prawej, Doyle natychmiast zajeżdżał mu drogę i odpowiadał klaksonem na jego wściekłe trąbienie.
Prowadzili tę grę przez kilkanaście minut, okazując niesportową pogardę wobec reguł i krążąc po całej szosie. Wreszcie, co było nieuniknione, furgonetka znalazła lukę i wykorzystała ją, zrównując się z nimi.
– Wszystko od nowa – powiedział Doyle.
Jak gdyby na dany znak, bagażówka zmniejszyła dzielący ich dystans i otarła się o ich samochód. Iskry wystrzeliły w górę i zgasły w mgnieniu oka, po czym rozległ się jęk rozdzieranego metalu, choć nie tak głośny i ostry jak za pierwszym razem.
Alex mocował się z kołem kierownicy. Brnęli po żwirowatym poboczu przez tysiąc jardów, zanim Doyle zdołał wjechać z powrotem na szosę.
Furgonetka znów w nich uderzyła, jeszcze mocniej niż poprzednio.
Tym razem Alex stracił panowanie nad wozem. Nie był w stanie utrzymać śliskiej od potu kierownicy, która sama obracała mu się w dłoniach. Była lepka jak masło. Dopiero gdy zjechali z szosy, brnąc szaleńczo przez pofałdowany piach, udało mu się mocno uchwycić mokry plastik kierownicy i odzyskać władzę nad ich losem.
Szybkościomierz wskazywał czterdzieści pięć mil, gdy wjeżdżali z powrotem na szosę, wyprzedzając furgonetkę o parę jardów. Ale zrównała się z nimi w chwilę później i trzymała się blisko ich boku, aż osiągnęli osiemdziesiąt pięć mil na godzinę. Cała prawa strona bagażówki była podrapana i powyginana. Alex domyślał się, patrząc niespokojnie na drugi samochód, że lewa strona thunderbirda jest w znacznie gorszym stanie.
Furgonetka ponownie ruszyła w ich stronę. Nagle rozległo się bang!, tak głośne, że Alex myślał, iż zostali uderzeni po raz czwarty. Jednak odgłosowi nie towarzyszył wstrząs. Co więcej, chevrolet nagle wytracił prędkość i został w tyle.
– Co on wyprawia? – spytał Colin.
To zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, myślał Doyle.
– Pękła mu opona.
– Żartujesz.
– Nie żartuję.
Chłopiec opadł z powrotem na siedzenie, blady, roztrzęsiony i nieludzko wyczerpany. Słabym, przypominającym szept głosem, powiedział”
– Jezu!
17
Miasto przetrwało wbrew niegościnnej ziemi, na której stało. Niskie budynki – czy to drewniane, ceglane czy też kamienne – zabarwiły się na matowy, żółto-brązowy kolor, współgrający z bezlitosnym słońcem i rozwiewanym przez wiatr piachem. Gdzieniegdzie krawędzie ścian znaczyły alkaliczne inkrustacje, ale było to jedyne urozmaicenie w tej monotonii. Szosa – która stanowiła jednocześnie najważniejszą arterię miasta – przez cały czas, od chwili gdy opuścili Kolorado, tworzyła niewyraźną szaro-czarną linię przecinającą pustynię; ale teraz dostosowała się do charakteru tego miejsca i zmieniła się w ciemnobrązową i zakurzoną ulicę. Na otwartej przestrzeni wiatr omiatał drogę do czysta; ale tutaj, w mieście, budynki stanowiły dla niego przeszkodę i sprawiały, że wszędzie gromadził się kurz. Pokrywał cieniutką warstwą samochody, pozbawiając je blasku. Zdawał się być dłońmi żyjącej pustyni, rozkradającymi po kawałku tę skromną połać ziemi, którą ludzie niegdyś jej wydarli.
Posterunek policji, znajdujący się przy trzecim skrzyżowaniu na głównej ulicy, był równie ponury jak wszystko inne i mieścił się w parterowym budynku, z którego odpadała zaprawa łącząca kamienie musztardowego koloru.
Funkcjonariusz, który dowodził posterunkiem i nazywał siebie kapitanem Ackeridge’em, nosił brązowy mundur, pasujący do charakteru miasta i miał twardą, doświadczoną twarz do charakteru tego nie pasującą. Mierzył sześć stóp wzrostu, ważył dwieście funtów i był o jakieś dziesięć lat starszy od Doyle’a, ale ciało miał o dziesięć lat młodsze. Ostrzyżone na jeża włosy były ciemne, a oczy jeszcze ciemniejsze. Poruszał się jak żołnierz na paradzie, sztywno i dumnie.