Wyszedł przed budynek i obejrzał thunderbirda. Obszedł go dookoła i wydawał się równie zainteresowany nie uszkodzonymi częściami karoserii, co długimi rysami po stronie kierowcy. Nachylił się nisko nad przyciemnioną szybą i patrzył na Colina, jak na rybkę w akwarium. Ponownie przyjrzał się uszkodzeniom po lewej stronie samochodu i był bardzo zadowolony z wyników inspekcji.
– Wejdźmy do środka – powiedział. Głos miał zdecydowany i wyraźny pomimo południowo-zachodniego akcentu. – Porozmawiamy o tym.
Wrócili na posterunek, przeszli przez poczekalnię, gdzie dwie sekretarki stukały w maszyny do pisania, a umundurowany policjant z nadwagą pił kawę i przeżuwał ekierkę. Weszli do gabinetu Ackeridge’a, a potężny funkcjonariusz zamknął za nimi drzwi.
– Jak pan sądzi, co można zrobić w tej sytuacji? – spytał Alex, gdy Ackridge usiadł za biurkiem.
– Proszę usiąść.
Doyle podszedł do krzesła, które stało naprzeciwko porysowanego metalowego biurka, ale nie usiadł.
– Niech pan posłucha, ta uszkodzona opona nie powstrzyma tego drania na długo. I jeśli…
– Proszę, niech pan usiądzie, panie Doyle – powiedział policjant i sam też usiadł. Jego wysłużone krzesło o ruchomym oparciu zapiszczało, jak gdyby w jego siedzeniu chowała się żywa mysz.
Doyle usiadł, nieco poirytowany.
– Sądzę…
– Pozwoli pan, że to ja będę prowadził przesłuchanie – powiedział Ackeridge, uśmiechając się przez moment. Była to imitacja uśmiechu, najwyraźniej nieszczerego. Policjant zdawał się wiedzieć o tym, ponieważ szybko spoważniał. – Ma pan jakiś dowód tożsamości?
– Ja?
– To ja zadaję pytania.
W głosie policjanta nie było żadnej złośliwości, jednak jego ton zmroził Doyle’a. Alex wyciągnął z tylnej kieszeni portfel, wydobył z plastikowej przegródki prawo jazdy i przesunął na drugą stronę biurka.
Policjant studiował dokument.
– Doyle.
– Zgadza się.
– Z Filadelfii?
– Tak, ale przeprowadzamy się do San Francisco. Nie mam jeszcze kalifornijskiego prawa jazdy, naturalnie. – Zdawał sobie sprawę, że jego głos przypomina bełkot, język mu się plątał nie tylko z powodu strachu, jaki wciąż odczuwał po spotkaniu z szaleńcem w furgonetce, lecz również pod wpływem spojrzenia przenikliwych ciemnych oczu Ackeridge’a.
– Ma pan kartę wozu na tego t-birda?
Doyle odszukał właściwą wkładkę i podał policjantowi otwarty portfel.
Ackeridge przyglądał się przez dłuższą chwilę portfelowi, który ginął w jego ogromnych, twardych dłoniach.
– Czy to pański pierwszy thunderbird?
Alex nie rozumiał, jaki to w ogóle ma związek ze sprawą, ale odpowiedział na pytanie.
– Drugi.
– Zawód?
– Mój? Artysta.
Ackeridge podniósł wzrok i zdawał się przewiercać nim Doyle’a.
– A co to dokładnie oznacza?
– Zajmuję się artystyczną stroną reklamy – wyjaśnił Alex.
– I dobrze panu płacą?
– Całkiem dobrze – powiedział Doyle.
Ackeridge zaczął wertować pozostałe przegródki w portfelu, zatrzymując się przy każdej na parę sekund. Jego chłodne, intensywne zainteresowanie prywatnymi dokumentami było niemal nieprzyzwoite.
O co tu u licha chodzi, zastanawiał się Doyle. Zjawiłem się tutaj, żeby złożyć doniesienie o przestępstwie. Jestem dobrym, uczciwym obywatelem – nie podejrzanym!
Odchrząknął.
– Przepraszam, panie kapitanie.
Ackeridge przestał wertować portfel.
– O co chodzi?
Zeszłej nocy, powiedział sobie Doyle, stawiłem czoło człowiekowi, który próbował zabić mnie siekierą. Więc dzisiaj mogę stawić czoło temu szefowi niższego szczebla.
– Kapitanie – powiedział – nie rozumiem, dlaczego jest pan tak bardzo zainteresowany moją osobą. Czyż nie jest teraz najważniejszą rzeczą, powiedzmy, pościg za tym człowiekiem w bagażówce?
– Zawsze twierdzę, że ofiarę trzeba poznać równie dobrze jak przestępcę – stwierdził Ackeridge, po czym wrócił do przeglądania papierów w portfelu Doyle’a.
Wszystko szło nie tak, jak trzeba. Jakim cudem sprawy przybrały taki obrót – i dlaczego?
By nie odczuwać poniżenia wywołanego widokiem policjanta grzebiącego w jego prywatnym portfelu, Alex zaczął rozglądać się po pokoju. Ściany pomalowano na urzędowy szary kolor, a jaśniejszy akcent stanowiły tylko trzy rzeczy: oprawiona fotografia prezydenta Stanów Zjednoczonych wielkości plakatu; równie duża fotografia zmarłego J. Edgara Hoovera; i wreszcie mapa najbliższej okolicy o rozmiarach cztery stopy na cztery. Wzdłuż ściany stały rzędem metalowe szafki z szufladami, tylko w jednym miejscu rozdzielone przez okno i wentylator. Poza tym w pokoju były jeszcze trzy krzesła o prostych oparciach, biurko, krzesło na którym siedział Ackeridge i stojak mieszczący normalnych wymiarów, bawełniano-jedwabną flagę Stanów Zjednoczonych.
– Odmowa służby wojskowej z powodu przekonań? – spytał Ackeridge.
Alex spojrzał na niego zdumiony.
– Co pan powiedział?
Ackeridge pokazał mu kartę, którą znalazł w portfelu.
– Jest tu taka adnotacja.
Po co u licha trzymał tę kartę? Nie miał obowiązku nosić jej przy sobie, zwłaszcza teraz, gdy przekroczył trzydziestkę. Dawno temu przestali powoływać do wojska ludzi, którzy skończyli dwadzieścia sześć lat. Na dobrą sprawę wszyscy już zdążyli zapomnieć o poborze. A jednak Doyle zawsze przekładał ją do nowego portfela, który kupował – miał już ich trzy czy cztery. Dlaczego? Czy chciał podświadomie wierzyć, że posiadanie tej karty było dowodem, iż jego pacyfistyczna filozofia opiera się na przekonaniach, a nie tchórzostwie?
A może posiadanie jej przypisywał powszechnej amerykańskiej psychozie niechęci, a czasem niemożności wyrzucenia na śmietnik czegoś, co nosiło znamiona urzędowego dokumentu, bez względu na datę ważności?
– Odbyłem służbę zastępczą w szpitalu dla weteranów – powiedział Doyle, choć nie czuł potrzeby usprawiedliwiania się przed Ackeridge’em.
– Byłem zbyt młody na Koreę i zbyt stary na Wietnam – powiedział policjant. – Ale służyłem w normalnym wojsku, między wojnami. – Oddał Alexowi prawo jazdy i portfel.
Alex schował prawo jazdy do portfela, wsunął go do kieszeni i powiedział”
– Wracając do tego człowieka w chevrolecie…
– Zażywał pan kiedykolwiek marihuanę? – spytał Ackeridge.
Tylko spokojnie, myślał Doyle. Bądź cholernie ostrożny. Bądź cholernie miły.
– Dawno temu – powiedział.
Nie starał się już powrócić do tematu mężczyzny w bagażówce, ponieważ zdążył zauważyć, że z jakichś powodów Ackeridge w ogóle się tym nie interesuje.
– Wciąż pan zażywa?
– Nie.
Ackeridge uśmiechnął się. Była to ta sama, nieudana imitacja uśmiechu.
– Nawet gdyby zażywał pan ją codziennie, to i tak nie powiedziałby pan takiemu staremu policyjnemu zrzędzie, jak ja.
– Mówię prawdę – powiedział Doyle, znów czując pot na czole.
– Inne rzeczy?
– Co pan ma na myśli?
Nachylając się nad biurkiem i zniżając głos do melodramatycznego szeptu Ackeridge powiedział”
– Barbiturany, amfetamina, LSD, kokaina…
– Narkotyki zażywają ludzie, którym nie zależy na życiu – odparł Doyle. Wierzył w to, co mówi, ale wiedział, że dla policjanta są to puste słowa. – Tak się składa, że kocham życie. Nie potrzebuję narkotyków. Nie są mi potrzebne do szczęścia.