Między 22.30 we czwartek i 2.00 rano w piątek jechali przez tereny, które niegdyś były samym sercem romantycznego Dzikiego Zachodu. Groźne, piaszczyste równiny, ciemne i wyludnione, ciągnęły się po lewej i prawej stronie drogi.
Srogie, nieurodzajne wzgórza wystrzelały znienacka w niebo i opadały stromo w dół, wydając się nie na miejscu, nawet jeśli stały tu od tysiącleci. Po obu stronach drogi majaczyły kaktusy, a przez szosę przemykały od czasu do czasu króliki, widoczne w żółtym blasku reflektorów. Gdyby ich podróż przebiegała inaczej, gdyby przed ostatnie dwa tysiące mil nie ścigał ich szaleniec, może jazda przez Newadę byłaby przyjemnością, okazją, by ulec nostalgii i zabawić się w którąś z gier Colina. Ale teraz kraina ta wydawała się nudna, była czymś, czego nie dało się uniknąć na drodze do San Francisco.
O 2.30 zatrzymali się w miejscu, które stanowiło połączenie stacji benzynowej i całonocnej restauracji. Gdy w thunderbirdzie uzupełniono benzynę i olej, Colin skorzystał z łazienki, żeby odświeżyć się przed następnym odcinkiem maratońskiej trasy. W restauracji zamówili hamburgery i frytki. Gdy te ostatnie smażyły się, Alex poszedł do męskiej toalety, żeby ogolić się i umyć twarz i zażyć dwie tabletki kofeiny.
Kupił całą paczkę tej samej nocy, na stacji benzynowej, tuż przy granicy Utah. Colin był wtedy w wozie i nie widział zakupu. Alex nie chciał, żeby chłopiec zobaczył tabletki. Colin i tak już był spięty. Nie czułby się lepiej, gdyby zobaczył, że Doyle, pomimo zapewnień o dobrej kondycji, robi się senny za kierownicą.
Spojrzał na swoje odbicie w popękanym lustrze, które wisiało nad brudną umywalką, i skrzywił się.
– Wyglądasz okropnie.
Odbicie pozostało nieme.
Ominęli wjazd do Reno i pozostali na trasie pięćdziesiąt tak długo, aż znaleźli motel dokładnie na wschód od Carson City. Było to obskurne miejsce, rozpadające się gdzieniegdzie. Ale żaden z nich nie miał siły szukać dalej. Zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał ósmą trzydzieści – minęły ponad dwadzieścia dwie godziny od wyjazdu z Denver.
Kiedy znaleźli się w pokoju, Colin podszedł prosto do łóżka i wskoczył na nie.
– Obudź mnie za sześć miesięcy.
Alex wszedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi. Ogolił się pobieżnie elektryczną maszynką, wyczyścił zęby i wziął krótki prysznic. Kiedy wrócił do pokoju, Colin już spał; chłopiec nie zadał sobie nawet trudu, żeby się rozebrać. Doyle włożył czyste ubranie i obudził go.
– Co się stało? – spytał chłopiec, niemal wyskakując z łóżka, gdy Doyle dotknął jego ramienia.
– Nie możesz jeszcze spać.
– Dlaczego? – Colin przetarł oczy.
– Wychodzę. Nie zostawię cię tu samego, więc chyba będziesz musiał pójść ze mną.
– Wychodzisz? Dokąd?
Alex zawahał się przez chwilę.
– Kupić broń.
Colin momentalnie oprzytomniał. Wstał i wygładził swój podkoszulek.
– Naprawdę myślisz, że potrzebujemy broni? Myślisz, że ten człowiek w bagażówce…
– Prawdopodobnie nie pojawi się więcej.
– W takim razie…
– Powiedziałem tylko, że prawdopodobnie nie pojawi się. Ale już nic nie wiem… myślałem o tym całą noc, przez całą drogę w Newadzie i już niczego nie jestem pewien. – Otarł twarz, jak gdyby chciał usunąć zmęczenie. – I kiedy jestem już absolutnie przekonany, że go zgubiliśmy, to przypominam sobie paru ludzi, których spotkaliśmy po drodze. Tego benzyniarza niedaleko Harrisburga. Kobietę w Lazy Time Motel. I przypominam sobie kapitana Ackeridge’a… no i nie wiem. Nie chodzi o to, że uważam ich za niebezpiecznych. Chodzi o to, że oni są symbolem czegoś, co spotyka się bardzo często… Po prostu myślę, że powinniśmy mieć broń, która bardziej się przyda w San Francisco niż w czasie tych paru ostatnich godzin podróży.
– Więc dlaczego nie kupisz jej w San Francisco?
– Myślę, że będę spał spokojniej, mając ją już teraz – powiedział Alex.
– Wydawało mi się, że jesteś pacyfistą.
– Jestem.
Colin potrząsnął głową.
– Pacyfista, który nosi broń?
– Dziwniejsze rzeczy dzieją się każdego dnia – powiedział Doyle.
Doyle i chłopiec wrócili do pokoju kilka minut po jedenastej. Alex zamknął drzwi, odgradzając ich od nieznośnego pustynnego upału. Zablokował je i założył łańcuch. Spróbował przekręcić gałkę, ale nie drgnęła.
Colin wziął małe, ciężkie, kartonowe pudełko i usiadł na łóżku. Podniósł wieko i spojrzał na pistolet kalibru 0.32 i paczkę z amunicją. Musiał pozostać w samochodzie, kiedy Doyle poszedł go kupić i nie wolno mu było otworzyć pudełka w czasie krótkiej jazdy powrotnej. Zobaczył broń dopiero teraz. Zrobił kwaśną minę.
– Powiedziałeś, że sprzedawca w sklepie sportowym nazwał go damską bronią.
– Zgadza się – odparł Doyle, siadając na brzegu łóżka i zdejmując buty. Wiedział, że będzie w stanie walczyć z sennością jeszcze tylko przez jakąś minutę lub dwie.
– Dlaczego tak powiedział?
– W porównaniu z kalibrem 0.45 ma słabszy odrzut, nie kopie tak bardzo w rękę i nie robi tyle hałasu. Tego typu broń kupują zazwyczaj kobiety.
– Czy w związku z tym, że nie pochodzisz z tego stanu, miałeś jakieś problemy z kupnem?
Doyle wyciągnął się na łóżku.
– Nie. Właściwie było to cholernie łatwe.
19
W piątkowe popołudnie George Leland przemierzał skaliste pustkowie Newady, zdążając w stronę Reno, z uczuciem bólu przenikającego oczy, pomimo ciemnych okularów, które chroniły przed blaskiem oślepiająco białego piachu. Nie jechał dostatecznie szybko. Nie był w stanie skupić się na prowadzeniu wozu.
Od czasu tego szczególnie ostrego bólu, który nawiedził go we wczesny czwartkowy ranek, gdy ścigał z siekierą Alexa Doyle’a, myśli Lelanda wędrowały swobodnie, niemal poza jego kontrolą. Nie potrafił skoncentrować się na niczym dłużej niż pięć minut. Jego myśli przeskakiwały z tematu na temat, jak w filmie pełnym krótkich ujęć.
Chwilami powracał do rzeczywistości, stwierdzając ze zdumieniem, że trzyma w ręku kierownicę furgonetki. Pokonywał całe mile, podczas gdy jego myśli błądziły gdzie indziej… Jakaś cząstka jego uwagi z pewnością skupiała się na drodze i innych pojazdach; ale była to maleńka cząstka. Gdyby znajdował się na ruchliwej autostradzie, zamiast przemierzać te płaskie, nie osłonięte nieużytki, zabiłby się i zniszczył furgonetkę w jednym z tych swoich transów.
Courtney towarzyszyła mu cały czas, na jawie i we śnie. I teraz, gdy powrócił myślami do drogi o piaszczystych poboczach i chevroleta, który pod nim klekotał, ona siedziała kilka stóp dalej z podkurczonymi nogami.
– Wczoraj prawie ich miałem – stwierdził z żalem. – Ale te cholerne, łyse opony…
– Nie przejmuj się tym, George – powiedziała, bliska i jednocześnie odległa.
– Nie, Courtney. Powinienem był ich załatwić. Poza tym… zeszłej nocy, kiedy sprawdziłem motel w Salt Lake City, ich tam nie było. – Nie pojmował tego. – W tym jego notesie było napisane, że zatrzymają się w High Lands Motel, w Salt Lake City. Co się z nimi stało?
Najwidoczniej nie wiedziała, ponieważ nie odpowiedziała.
Leland wytarł lewą rękę o spodnie, podczas gdy prawą trzymał kierownicę, następnie powtórzył gest, przytrzymując kierownicę lewą dłonią.