– No cóż – powiedział Alex. – Miłego dnia.
Chet cofnął się na wysepkę z dystrybutorami, nie życząc im szczęśliwej podróży. Patrzył niezadowolony na samochód. Gdy szyba podjechała do góry jednym, płynnym ruchem, zmarszczył się jeszcze bardziej, a linie na jego czerwonym czole zbiegły się jak wałki falistej blachy.
– Jaki miły człowiek. – Alex wrzucił bieg i wyjechał ze stacji.
Gdy znów znaleźli się na trasie, zmierzając na zachód, Colin niespodziewanie wybuchnął śmiechem.
– Co cię tak śmieszy? – spytał Alex.
Był wewnętrznie roztrzęsiony. Jego złość była nieproporcjonalna do tego, co tamten człowiek uczynił. W rzeczywistości nie zrobił niczego, z wyjątkiem okazania milczącego uprzedzenia.
– Gdy powiedział, że wyglądasz na dwadzieścia jeden lat, myślałem, że chce cię nazwać szefem, tak jak mnie. – powiedział Colin. – To byłoby niezłe.
– Jasne! Boki zrywać.
Colin wzruszył ramionami.
– Sądziłeś, że to zabawne, kiedy mnie nazwał szefem.
Gdy jego złość i strach zaczęły ustępować, Doyle zdał sobie sprawę, że jego własna reakcja na nie wypowiedzianą niechęć benzyniarza była jedynie łagodniejszą odmianą przesadnej reakcji Colina na przyjacielską gadaninę tamtego człowieka. Czy Colin, pod przykrywką szczerego, przyjacielskiego zachowania Cheta dojrzał ukrytą wrogość? Czy też ujawnił swą wrodzoną nieśmiałość? Nie miało to żadnego znaczenia. Bez względu na to, jak było, pozostawało faktem, że obydwu potraktowano niesprawiedliwie.
– Przepraszam, Colin. Nigdy nie powinienem był pozwolić na ten ton wyższości, z jakim przemawiał do ciebie.
– Traktował mnie, jakbym był dzieckiem.
– To pułapka w jaką wpadają dorośli – powiedział Alex. – Ale to nie jest w porządku. Przyjmiesz moje przeprosiny?
Colin był nadzwyczaj poważny, siedział sztywny i wyprostowany, ponieważ po raz pierwszy dorosły prosił go o wybaczenie.
– Przyjmuję – odrzekł z powagą. Po chwili na jego łobuzerskiej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. – Ale wciąż żałuję, że i ciebie nie nazwał szefem, tak jak mnie.
Grube sosny i wiązy o czarnych pniach tłoczyły się teraz po obu stronach drogi, kołysząc się nieznacznie na wiosennym wietrze.
Autostrada wznosiła się na przestrzeni prawie mili. Za szczytem owego wzniesienia nie opadła ponownie, lecz ciągnęła się przez równą płaszczyznę terenu ku kolejnemu wzniesieniu. Las majaczył w oddali, wysokie sosny stojące na warcie w dumnym szeregu, rozłożyste wiązy, niczym generałowie dokonujący przeglądu wojsk.
W połowie płaskiego odcinka, po prawej stronie, znajdował się przydrożny parking. Spod drzew wycięto niskie zarośla. Pod rzadko rosnącymi sosnami ustawiono kilka drewnianych stołów – przytwierdzonych do betonowych słupków w celu zapobieżenia kradzieży – oraz kilka koszy na śmieci. Był też znak informujący o toalecie publicznej.
O tak wczesnej godzinie przy stołach nie było żywej duszy. Jednakże, na zachodnim krańcu tego miniaturowego parku, tuż przy wyjeździe, gotowa do jazdy, stała furgonetka.
BAGAŻÓWKA – PRZEWÓZ MEBLI – ZRÓB TO SAM!
Był to bez wątpienia ten sam wóz.
– Znowu on! – powiedział Colin, przyciskając nos do szyby, gdy przemknęli obok furgonetki z prędkością siedemdziesięciu mil na godzinę. – To naprawdę on!
Doyle spojrzał w lusterko i zobaczył, że furgonetka wjeżdża na główną drogę. Przyspieszyła gwałtownie. Po trzech czy czterech minutach zbliżyła się na odległość jednej czwartej mili, podążając za nimi tak, jak poprzednio.
Doyle wiedział, że był to jedynie zbieg okoliczności. W grze Colina nie było realności. Była w takim samym stopniu fantazją, jak wszystkie gry, które Alex rozgrywał z chłopcem w przeszłości. Nikt na całym świecie nie żywił do niego urazy. Nikt na całym świecie nie miał powodu ścigać ich w złych zamiarach. Zbieg okoliczności…
A jednak Alex czuł na swych plecach chłód, jak skorupę wyimaginowanego lodu.
2
George Leland prowadził wynajętą, liczącą dwadzieścia stóp długości furgonetkę jak gdyby pchał przed sobą wózek spacerowy, nie trzęsąc nawet meblami i sprzętem domowym, który wypełniał przestrzeń bagażową za przednim siedzeniem. Krajobraz znikał w tyle, droga ginęła pod kołami, a Leland sprawował nad wszystkim kontrolę.
Wyrastał w pobliżu ciężarówek oraz innych dużych maszyn, i miał talent, który pozwalał mu wykorzystywać ich możliwości do maksimum. Mieszkając na farmie obok Lancaster, umiał prowadzić ciężarówkę do zwózki siana zanim skończył trzynaście lat, przemierzając ojcowskie pole i zbierając siano ze stogów. Zanim skończył szkołę średnią, obsługiwał kosiarkę, snopowiązałkę, pług mechaniczny oraz inny ciężki sprzęt zapewniający ciągłość rolniczego cyklu, począwszy od siewu, poprzez żniwa, aż do kolejnego siewu. Gdy wyjechał do college’u, zarabiał na czesne prowadząc wóz dostawczy, podobny do tego, którym przemierzał Pensylwanię. Później, gdy był już dorosły, prowadził potężną ciężarówkę należącą do przedsiębiorstwa paliwowego, i w ciągu dwu lat pracy nie zdarzyło się, by zarysował swój wóz czy jakikolwiek mijany pojazd. Po dwóch latach zaoferowano mu dalszą pracę w tym przedsiębiorstwie, ale oczywiście odmówił. Rok później, gdy zrobił drugi stopień specjalizacji w budownictwie i dostał prawdziwą pracę, często wskakiwał na jedną z tych gigantycznych koparek i uruchamiał ją – nie dlatego, że martwił się o jakość wykonanej pracy, ale dlatego, że lubił obsługiwać sprzęt i mieć świadomość, że wciąż ma pewną rękę.
A teraz, przez cały poniedziałkowy poranek i popołudnie, podążał wynajętą furgonetką na zachód. Cały czas trzymał się za czarnym thunderbirdem w tej samej odległości. Gdy tamten wóz zwalniał, on zwalniał również. Gdy przyspieszał, Leland szybko nadrabiał dzielący ich dystans. Przez większość drogi, jednakże, thunderbird utrzymywał stałą prędkość siedemdziesięciu mil na godzinę. Leland wiedział, że najbardziej luksusowy model t-birda jest wyposażony w dźwignię ustawienia szybkości, umieszczoną na kierownicy, która ułatwia jazdę na długich dystansach. Doyle prawdopodobnie korzystał z tego urządzenia. Ale nie miało to żadnego znaczenia. Godzina za godziną, bez wysiłku, z dużą wprawą, George Leland podążał za samochodem o automatycznie kontrolowanej szybkości, jak gdyby sam był maszyną.
Leland był dużym mężczyzną, miał sześć stóp trzy cale wzrostu i ważył ponad dwieście funtów. Kiedyś ważył o dwadzieścia funtów więcej, lecz ostatnimi czasy cierpiał na spadek wagi, ponieważ zapominał jadać regularnie. Jego szerokie ramiona były przygarbione bardziej niż niegdyś, a wąska talia jeszcze węższa. Miał kwadratową twarz, okoloną jasnymi, niemal białymi włosami. Oczy były niebieskie, a cera bez skazy, z wyjątkiem pasma piegów na nosie. Na szyi widać było tylko mięśnie, chrząstki i nabrzmiałe żyły. Gdy ujmował kierownicę swymi ogromnymi dłońmi i gdy napinał bicepsy nieuświadomioną mocą swego chwytu, wyglądał nieporuszenie, jak gdyby był przyspawany do swego pojazdu.
Nie włączył radia.
Nie spojrzał na krajobraz.
Nie palił, nie żuł gumy, nie mówił do siebie.
Mila za milą, jego uwaga skupiała się na drodze, na samochodzie, który widział przed sobą i na maszynie, której szum, otaczający go ze wszystkich stron, sprawiał przyjemność. W ciągu pierwszych godzin podróży ani razu nie pomyślał o mężczyźnie i chłopcu w thunderbirdzie jak o konkretnych ludziach. Jego rozbiegane myśli, jeśli nie dotyczyły prowadzenia samochodu, były mgliste i niesprecyzowane. Czuł przede wszystkim ogromną, hipnotyczną nienawiść, która nie skupiała się na określonym celu. Celem tym w jakiś sposób stałby się wreszcie samochód, który jechał przed nim. Wiedział o tym. Ale w tej chwili podążał za nim jak automat.