Выбрать главу

– Wołał pan?

– W restauracji – powiedział policjant, a jego głos wydawał się pewniejszy i dojrzalszy niż jego gładka twarz.

Leland wyglądał na zakłopotanego.

– Nie zauważyłem pana. Wołał mnie pan?

– Dwa razy.

– Przykro mi – powiedział Leland. – Nie słyszałem. – Zmarszczył brwi. – Czy złamałem przepisy? Zazwyczaj jeżdżę ostrożnie.

Policjant przypatrywał mu się uważnie przez chwilę, badał jego niebieskie oczy, przyglądał się ogorzałej twarzy Lelanda i równo przyciętym włosom, po czym odprężył się. Zdjął dłoń z kolby rewolweru. Postąpił kilka kroków dzielących go od furgonetki.

– Nie chodzi o przepisy – powiedział. – Mimo wszystko, chciałbym rzucić okiem na pańskie prawo jazdy i papiery wozu.

– Oczywiście – powiedział Leland. – Zawsze do usług.

Udając, że sięga po portfel, wyjął z pudełka leżącego na siedzeniu obok pistolet kalibru 0.32. Uniósł go jednym, płynnym ruchem na wysokość okna, skierował lufę ku twarzy policjanta i pociągnął za spust. Pojedynczy strzał odbił się echem w zagajniku sosnowym i zagrzmiał przeraźliwie gdzieś nad autostradą.

Leland siedział i obserwował ruch na trasie przez kilkanaście minut, zanim dotarło do niego, że powinien ukryć ciało. W każdej chwili na parkingu mógł ktoś się zjawić, zobaczyć zwłoki policjanta rozciągnięte między radiowozem a furgonetką i wezwać pomoc.

Ostatnio wszyscy go ścigali. Zdołał utrzymać się przy życiu tylko dzięki temu, że zawsze wyprzedzał swych prześladowców o jeden krok. Nie mógł pozwolić sobie na to, by stracić zdolność jasnego myślenia.

Pchnął drzwi furgonetki i wysiadł.

Policjant leżał twarzą do ziemi, a wokół jego głowy zebrała się kałuża ciemnej krwi. Wyglądał teraz na znacznie mniejszego, niemal na dziecko.

W ciągu ostatniego roku, wyczuwając już spisek zacieśniający się wokół niego, Leland nieraz zastanawiał się, czy potrafiłby zabić w obronie własnej. Wiedział, że do tego dojdzie. Zabić albo być zabitym. Aż do tej chwili nie był pewien, o którą z tych możliwości chodzi. Teraz nie potrafił zrozumieć, jak mógł w ogóle odczuwać jakiekolwiek wątpliwości. Gdy chodziło o to, czy zabić samemu, czy też być zabitym, nawet człowiek nastawiony pokojowo był w stanie się bronić.

Nie odczuwając jakichkolwiek emocji, Leland schylił się, chwycił trupa za kostki u nóg i pociągnął w stronę otwartych drzwi wozu patrolowego. Znajdujące się w środku krótkofalowe radio trzeszczało hałaśliwie. Leland wepchnął ciało do samochodu i pozwolił, by opadło na kierownicę. Ale nie był to dobry pomysł. Nawet z daleka policjant wyglądał na martwego. Zdając sobie sprawę, że będzie musiał dokładniej ukryć ciało, Leland wepchnął je głębiej i sam wgramolił się do samochodu.

Dotknął kierownicy, nieświadomy tego, że pozostawia odciski palców.

Dotknął oparcia winylowego fotela.

Zapominając o krzepnącej krwi, przycisnął zmasakrowaną twarz martwego mężczyzny do jego kolan, po czym zepchnął zgięty korpus na podłogę przy siedzeniu pasażera.

Dotknął bezmyślnie okna po tej stronie samochodu, mocno przyciskając całą dłoń do szyby.

Musiał wepchnąć ciało do wnęki pod tablicą rozdzielczą, ale gdy skończył, był pewien, że nikt nie znajdzie zwłok, chyba że otworzy drzwi samochodu.

Wygrzebując się z wozu, dotknął siedzenia winylowego fotela.

Znów dotknął kierownicy.

Zamknął drzwi, zaciskając palce na klamce.

Ani przez chwilę nie przyszło mu do głowy, by wziąć szmatkę i wytrzeć wszystko, czego dotknął. Zdążył już niemal zapomnieć o martwym człowieku wepchniętym w kąt służbowego wozu.

Wrócił do furgonetki, wsiadł do środka i zamknął drzwi. Po autostradzie przemykały samochody, odbijając złoty blask późnego, popołudniowego światła. Leland obserwował drogę przez ponad dziesięć minut, czekając aż ujrzy thunderbirda.

Gdy wpatrywał się w ten mały obszar, jego myśli wędrowały, by wreszcie zatrzymać się na młodej kelnerce, która obsługiwała go w restauracji, na dziewczynie z królikami i wiewiórkami wyhaftowanymi na stroju służbowym. Teraz wiedział, dlaczego wprawiała go w zakłopotanie i denerwowała. Z tymi długimi, platynowymi włosami i delikatnymi rysami przypominała odrobinę Courtney. Nie bardzo, ale trochę. Dlatego tak go oczarowała. Teraz już wiedział, że nie chciał wepchnąć w nią noża, że nigdy tego nie chciał. Nie pragnął się z nią również kochać. Prawdę powiedziawszy, nie interesował się tą dziewczyną w ogóle. Był człowiekiem, dla którego istniała tylko jedna kobieta. Zależało mu jedynie na jego ukochanej Courtney.

Tak jak jego myśli powędrowały od kelnerki do Courtney, tak też powędrowały od Courtney do Doyle’a i chłopca. Leland był zaszokowany, gdy nagle przyszło mu do głowy, że thunderbird przejechał, gdy on przenosił martwego policjanta do radiowozu. Być może minęli go ze dwadzieścia minut wcześniej. Być może wyprzedzają go teraz o całe mile…

A jeśli Doyle zmienił zaplanowaną trasę? Jeśli podążał drogą, która nie była zaznaczona na jego mapie?

Leland czuł jak serce podchodzi mu ze strachu do gardła.

Gdyby stracił Doyle’a i dzieciaka, to czyż nie straciłby również Courtney? Gdyby stracił Courtney, gdyby stracił drogę do niej, czyż nie straciłby wszystkiego?

Z czołem zroszonym grubymi kroplami potu pomimo klimatyzacji, wrzucił bieg i wycofał się. Przednie koła odcisnęły łuk w zakrwawionym żwirze. Skierował się w stronę podjazdu prowadzącego ku autostradzie i wyprowadził chevroleta z przydrożnego parkingu. Światło alarmowe na dachu radiowozu wciąż się obracało, ale Leland nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie istniała dla niego inna rzeczywistość niż droga przed jego oczyma i thunderbird, który właśnie przed nim umykał.

3

Gdy byli w drodze już od piętnastu minut, a chevrolet nie pokazał się w lusterku, Doyle przestał go wypatrywać. Był zaniepokojony, gdy po przerwie na śniadanie furgonetka znów zaczęła za nimi podążać, ale był to naturalnie zbieg okoliczności. Jechała za nimi przez całą Pensylwanię, przecięła skrawek Zachodniej Wirginii i przekroczyła granicę Ohio – ale działo się tak dlatego, że przypadkowo zmierzała na zachód tą samą trasą, którą i oni wybrali. Kierowca furgonetki, kimkolwiek był, znalazł tę drogę na mapie, tak jak Doyle; w głowie tego człowieka nie lęgło się nic złego, gdy planował swą podróż.

Alex zbyt późno doszedł do wniosku, że mógł w każdej chwili uwolnić się od niepokojących myśli, zjeżdżając po prostu na pobocze i przepuszczając furgonetkę. Mógł odczekać piętnaście minut, by wyprzedziła ich na dobre i z miejsca pozbyć się szalonego przypuszczenia, że są ścigani. W każdym razie nie miało to już żadnego znaczenia. Furgonetka jechała gdzieś daleko z przodu.

– Jest za nami? – spytał Colin.

– Nie.

– A niech to diabli.

– A niech to diabli?

– Naprawdę chciałbym wiedzieć, co on kombinował – powiedział Colin. – Teraz już chyba nigdy się nie dowiemy.

Alex uśmiechnął się.

– Chyba nie.

W porównaniu z Pensylwanią, Ohio było stanem niemal nizinnym. Połacie zielonych obszarów ciągnęły się po obu stronach autostrady, zakłócane z rzadka widokiem obskurnego miasteczka, dobrze utrzymanej farmy czy dziwnie osamotnionej i zwyczajowo brudnej fabryki. Niezmienność krajobrazu ginącego gdzieś w oddali pod kopułą jednakowo błękitnego nieba była nudna i przygnębiająca. Samochód zdawał się pełznąć, osiągając zaledwie jedną czwartą swej faktycznej prędkości.

Po zaledwie dwudziestu minutach jazdy Colin zaczął się wiercić.

– Ten pas został niewłaściwie wykonany – powiedział.