– Ale teraz jesteś taki roztargniony.
– Czy to dziwne? Boję się, jestem śmiertelnie przerażony!
Cecylia nie powiedziała nie więcej. Po prostu nie wiedziała, jakie jest wyjście z takiej sytuacji.
Tego wieczora jednak kładła się do łóżka z bolesnym uciskiem w gardle. Leżała długo wpatrując się w sufit, ale nie mogła uporządkować myśli.
Od czasu do czasu ogarniało ją pragnienie, by mieć nieco mniej skomplikowanego męża.
Ursula obserwowała ich bacznie. Wiedziała bardzo dobrze, że mają oddzielne sypialnie. Alexander dbał jednak o to, by zostawiać w pokoju Cecylii jakieś swoje osobiste rzeczy, ona zaś sypiała raz po jednej stronie łoża, raz po drugiej, by sprawiać wrażenie, że mąż odwiedza ją w nocy. I atmosfera między nimi zawsze była poufała, pełna oddania. Ursula nie znajdowała niczego, co mogłoby potwierdzić jej podejrzenia.
Większość królewskich dzieci przeprowadziła się z powrotem do Dalom Kloster, do babki, Ellen Marsvin. Mała Elisabeth Augusta nie była jednak całkiem zdrowa i została we Frederiksborg, a ponieważ Cecylia mieszkała w pobliżu, to ona opiekowała się dziewczynką i uczyła ją.
Pewnego ranka, pod koniec marca, Ursula zeszła na dół i zastała Cecylię siedzącą przy śniadaniu, bladą i zmęczoną, z obrzydzeniem spoglądającą na jedzenie.
– Czy nie miałaś już dawno temu odjechać do Frederiksborg?
– Posłałam gońca z wiadomością, że dzisiaj nie mogę przyjechać.
– Jesteś chora? – zapytała Ursula, która na tyle już zaakceptowała swoją bratową, że zwracała się do niej po imieniu.
Cecylia zawsze umiała trochę kłamać, kiedy istniała taka potrzeba. Pod tym względem była prawdziwą Sol.
– Alexander uważa, że spodziewam się dziecka, ale ja sama nie mam odwagi w to uwierzyć.
Ursula stanęła jak wryta.
– Nonsens! – krzyknęła w końcu. – Ty nie możesz być w ciąży!
Cecylia nie była w stanie odpowiedzieć. Naprawdę czuła się źle.
– A kto w takim razie jest ojcem tego dziecka? – Ursula cięła jak nożem.
Na te słowa Cecylia wstała. Świadomie szła niepewnym krokiem, lecz głos miała stanowczy. Teraz musiała się zdobyć na duże kłamstwo, ale to także potrafiła, gdy było trzeba.
– To niewiarygodne oszczerstwo! Przede wszystkim wobec Alexandra.
Hrabina Horn zrozumiała, że posunęła się za daleko. Musiała spuścić oczy pod wściekłym spojrzeniem Cecylii, po czym pospiesznie wyszła z jadalni, lecz jej wyprostowane plecy świadczyły, że nie zamierza dać za wygraną.
I wreszcie, w kwietniu, przyszedł rozkaz. Wszystkie wojska zaciężne oraz nieliczne oddziały duńskie mają się stawić w Holsztynie.
Alexander nie miał wiele czasu, by się pożegnać z naprawdę głęboko wstrząśniętą Cecylią. Eskorta niecierpliwiła się przed bramą zamku, gdy oni biegali po pokojach i w największym pośpiechu próbowali zgromadzić wszystko, co powinien ze sobą zabrać.
W końcu dosiadł konia. Cecylia nerwowo przełykała ślinę i ukradkiem wycierała zdradzieckie łzy.
– Chyba lepiej, że tak się to odbywa – powiedział do niej serdecznie.
– Nie, Alexandrze, nie! – zawołała.
– No dobrze, już dobrze. Napiszę, jak tylko będę mógł. – Uśmiechnął się smutno. – Daj nam ślicznego małego dzidziusia, Cecylio!
I odjechał.
Cecylia wciąż stała i patrzyła w ślad za oddalającym się oddziałem. W piersi czuła bolesną pustkę.
ROZDZIAŁ V
W samym sercu cesarstwa niemieckiego błąkał się Tarjei, głodny, zmęczony i całkowicie zagubiony.
Nie tak dawno jeszcze był w drodze do Tybingi, lecz teraz zdawało mu się, że wieki minęły od tamtej pory.
Wydostał się z terenów przyfrontowych, czy może z terenu wybuchających to tu, to tam lokalnych walk? Nie wiedział i nie miał kogo zapytać. W domach, do których stukał z prośbą o jakieś informacje i może kawałek chleba, zatrzaskiwano mu drzwi przed nosem słysząc jego akcent. Sądzono, że należy do tych siejących grozę cudzoziemskich oddziałów, które pustoszyły, grabiły i gwałciły, gdziekolwiek się znalazły.
Bez sił opadł na ziemię przy pniu drzewa w jakimś nieznanym lesie. Nie miał pojęcia, w jakiej części Niemiec się znajduje, po prostu chronił się lasach niczym zwierzę czujące, że zbliża się śmierć.
Tarjei był bardzo młody, miał dopiero osiemnaście lat, i był wielką nadzieją ówczesnej medycyny. Teraz bał się, że już nigdy nie będzie mógł wykorzystać tego, czego się nauczył na uniwersytecie w Tybindze i od dziadka Tengela.
Miał ze sobą w plecaku spory zbiór drogocennych ziół leczniczych. Przyciskał go do siebie mocno, chcąc ochronić za wszelką cenę nawet w godzinie śmierci. Reszta zbioru znajdowała się w domu, w Lipowej Alei, starannie ukryta w miejscu, które znaleźli obaj z dziadkiem. Co się stanie, jeśli on nigdy nie wróci do domu i nikt nigdy nie odnajdzie tych bezcennych ziół?
To on, Tarjei, był odpowiedzialny za święty skarb Ludzi Lodu. Za wszystkie te prastare przepisy, rzeczy tak niezwykłe, jak skóra sowy, krew smoka (ciekawe, skąd oni to wzięli?), głowy kotów, czaszki nowo narodzonych dzieci, różne naprawdę genialne recepty, wykorzystujące mniej znane zioła lub specjalne mieszanki rozmaitych środków.
Wiedźma Hanna swój zbiór przekazała w spadku Sol. Tengel miał także odziedziczone po przodkach środki lecznicze. Kiedy Sol umarła, dziadek Tengel przejął wszystko co najcenniejsze z jej zapasów. Teraz władał tym Tarjei. I dziadek zobowiązał go, by – gdy nadejdzie czas – znalazł godnego następcę w kolejnym pokoleniu. Byle tylko nie był to dotknięty złym dziedzictwem Kolgrim.
Właściwy dziedzic pewnie się jeszcze nie narodził, jeśli nie jest nim ten mały, niebiańsko łagodny i dobry Mattias, przyrodni brat Kolgrima. Tarjei sam pomagał mu przyjść na świat.
Z pewnością jednak urodzi się wiele dzieci w rodzinach Meidenów i Ludzi Lodu. Może także jego własne dzieci i wnuki…
Nie.
Zbliża się koniec. Tarjei czuł to wyraźnie. Nie miał już sił nawet na to, by znaleźć w lesie coś do jedzenia. Zresztą, co mógłby znaleźć o tej porze roku? Kilka orzechów w leszczynowych zaroślach to ostatnie, co miał w ustach. A było to wiele dni temu.
Powinienem iść dalej, myślał. Gdzieś przecież musi być jakiś ratunek.
Dobrze wiedział, że to płonna nadzieja. Nikt nie chciał rozmawiać z obcymi. Znękana wojną ludność nienawidziła ich z całego serca.
Święty skarb Ludzi Lodu… Trzeba iść dalej!
Tylko najpierw prześpi się choć chwilkę. Taki jest zmęczony, taki zmęczony…
Ziemia wciąż była wilgotna po zimie. Tarjei czuł to, lecz cóż mógł poradzić? Całe jego ciało i wszystkie zmysły pogrążały się w słodkiej drzemce.
I tak dobiegłaby końca historia wszelkich tajemnic Ludzi Lodu, gdyby nie zupełnie nieoczekiwane wydarzenia.
Tarjei usłyszał, że gdzieś w oddali ktoś nawołuje, lecz nie był w stanie się poruszyć.
Po chwili dotarł do niego cienki głosik, rozdrażniony i niecierpliwy.
– Dlaczego tu leżysz? – wołał ktoś po niemiecku. – Odpowiadaj, głupi człowieku!
Tarjei z całych sił starał się ocknąć, lecz bez powodzenia.
– Musisz mi pomóc – piszczał głos jeszcze bardziej niecierpliwie.
Ktoś nim potrząsał.
W końcu zdołał otworzyć oczy, musiał je niemal siłą rozewrzeć. Jak długo tak leżał, nie umiałby powiedzieć, lecz ciało zesztywniało mu z zimna i był tak słaby, że nie mógł nawet podnieść ręki.
Mignęła mu niewyraźnie jakaś postać, przesłaniając zimne, wczesnowiosenne słońce.
– No! Najwyższy czas! – syknął znowu wściekły głosik. – Już myślałam, że nie żyjesz!
– Ja też tak myślałem – wymamrotał niewyraźnie po niemiecku. – Kim jesteś?