– Nie masz prawa mówić do mnie ty, głupi człowieku! – prychnęła mała istota, która okazała się dziewięcioletnią dziewczynką. Gdy Tarjei odzyskał nieco zdolność widzenia, stwierdził, że mała jest bardzo elegancko ubrana, tylko dość brudna, i ma mnóstwo sosnowych szpilek i uschłych liści we włosach.
– A kim ty jesteś? – zapytała. – Jeśli jesteś jednym z tych okropnych cudzoziemskich żołnierzy, to nie masz prawa mi pomagać. A ja nie chcę z tobą rozmawiać.
– Nie, jestem norweskim lekarzem i z wojną nie mam nic wspólnego.
– Jesteś lekarzem? To wspaniale, bo ja złamałam nogę.
– Złamałaś nogę? I stoisz tak spokojnie?
O, dziwna osóbka, pomyślał Tarjei.
– Jeszcze mi się nie przedstawiłeś, lekarzu.
– Jestem Tarjei Lind z Ludzi Lodu – wymamrotał zmęczony i zirytowany, przymykając oczy. Co za dziecko! Żąda prezentacji, kiedy człowiek jest umierający.
Powiedział: Lind z Ludzi Lodu, bo na takie nazwisko zdecydowała się w końcu rodzina. Lind, od Lipowej Alei, a z nazwy „Ludzie Lodu” także rezygnować nie chcieli choć dziadek Tengel jej nienawidził. Tyle czasu już minęło od tamtej pory, kiedy mieszkańcy Trondelag polowali na Ludzi Lodu, by ich mordować. I było to tak daleko stąd. Teraz już nikt nie pamiętał strasznego rodu, w którym przychodziły na świat wiedźmy i czarownicy.
– Lind z Ludzi Lodu? To brzmi jak szlacheckie nazwisko – rzekła młoda dama łaskawie.
– Owszem – potwierdził Tarjei, bo nazwisko rzeczywiście brzmiało bardzo ze szlachecka. – A jak ty się nazywasz?
– Nie masz prawa tak do mnie mówić! – oświadczyła, tupiąc nogą, jakby naprawdę chciała ją złamać. – Ja jestem przecież panna Comelia! Moim dziadkiem jest hrabia Georg von Erbach z Breuberg. Moja matka i ojciec nie żyją i ja mieszkam u ciotki Juliany.
– A teraz potrzebujesz pomocy ze względu na nogę?
– Nie masz prawa mówić do mnie ty. Nikt nie ma takiego prawa.
– Ale ja robię, co mi się podoba – mruknął Tarjei, wciąż nie otwierając oczu.
– Wobec tego ruszam w swoją stronę – odparła dziewczynka, odwracając się do niego plecami.
– Proszę bardzo. Będę mógł przynajmniej umrzeć w spokoju. I tak nie możesz mi pomóc, bo jesteś zajęta wyłącznie sobą, ty wystrojona laleczko.
Jej nieduża wysokość Kornelia von Erbach z Breuberg początkowo zamierzała obrazić się naprawdę, w końcu jednak ciekawość zwyciężyła.
– Pomóc tobie? Ja? Co ty sobie wyobrażasz, głupi człowieku!
– Nic. Idź swoją drogą, ty samolubna istoto!
Przystanęła z wahaniem.
– Co cię boli?
– Nic mnie nie boli. Po prostu nie jadłem od tygodnia i nie wiem, gdzie jestem.
– Nie jadłeś? Czy ty jesteś żebrakiem? – zapytała i znowu podeszła bliżej.
– Gdybym był żebrakiem, to bym teraz żył.
– Przecież żyjesz!
– Nie za bardzo.
Dziewczynka milczała przez chwilę.
– Jeśli złożysz moją złamaną nogę, to będziesz mógł pójść ze mną do domu. I dostaniesz jeść przy kuchennych drzwiach.
– Jak żebrak?
– Nie, no prawda, przecież jesteś szlachcicem. Czy twój ród jest wymieniony w spisach arystokracji?
– Zapewniam cię, że nie.
– A więc jesteś szlachcicem niższego stanu? W takim razie nie wiem…
– Och, wynoś się do lasu!
– Ja jestem w lesie, ty głuptaku! No, pomożesz mi, czy nie?
– Pokaż no tę swoją nogę, skoro tak!
Z przesadną elegancją uniosła delikatnie spódnicę.
Tarjei był wstrząśnięty. Złamanej nogi, rzecz jasna, nie miała, lecz tuż pod kolanem zobaczył paskudną, ziejącą ranę.
– Jak to się stało? – zawołał.
Cornelia zauważyła jego reakcję i zaczęła odgrywać rolę osoby ciężko poszkodowanej.
– Potknęłam się na sterczącym korzeniu – wyjaśniła z dramatyczną gestykulacją. – I jakaś głupia gałąź mnie zraniła.
– Dawno to było?
– Dokładnie wtedy, kiedy znalazłam ciebie.
– I nie płakałaś?
– Ja nigdy nie płaczę, lekarzu.
– Tak, oczywiście. Ale teraz nie ma czasu do stracenia. Podejdź bliżej!
Wyjął z plecaka maści do opatrywania ran. Ręce mu się trzęsły i zimny pot zlewał ciało. Mała Cornelia przyglądała się wytrzeszczając oczy.
Nagle Tarjei jęknął. Pociemniało mu w oczach.
– Zrobiłeś się całkiem biały – powiedziała dziewczynka tonem napomnienia. – Obudź się, człowieku! Musisz mi pomóc!
– Pozwól mi tylko chwilkę odpocząć…
– Nie! Wstawaj, i to zaraz!
– Potrzebuję jedzenia.
– Dostaniesz, powiedziałam przecież!
– Przeklęty mały zarozumialec! – syknął Tarjei i sama złość sprawiła, że raz jeszcze jakoś się pozbierał. – Dobrze, zaraz zobaczymy, czy płaczesz, czy nie. Bo tę ranę trzeba zszyć, i to natychmiast.
– Zszyć?
– Tak. Siadaj i zaciśnij brzegi rany, mocno, jeśli nie chcesz już do końca życia mieć tu paskudnej blizny.
Tego nie chciała w żadnym razie, zwłaszcza gdy Tarjei wyjaśnił, że taka blizna bardzo by jej zaszkodziła w oczach przyszłych zalotników. Mała Cornelia zaciskała zęby, podczas gdy on przewlekał nić z suszonej żyły przez uszko igły wykonanej z rybiej ości.
– Au! – krzyknęła oburzona i uderzyła go pięścią. – Ukłułeś mnie!
– No pewnie, że cię ukłułem. Chcesz, żebym ci zaszył tę ranę, czy nie? Ty, która podobno nigdy nie płaczesz!
– Szyj, głupi człowieku! Zniosę to na pewno.
Mimo że drżały mu i dłonie, i ramiona i mimo że musiał często odpoczywać, w końcu jakoś zaszył ranę. Dziewczynka podskakiwała za każdym razem, gdy wbijał igłę w jej zranioną skórę – na szczęście potrzebne były tylko trzy szwy – i pojękiwała cicho poprzez desperacko zaciśnięte wargi. Tarjei nie miał odwagi na nią spojrzeć, lecz wbrew swej woli podziwiał jej wytrzymałość.
Potem posmarował ranę pachnącą ziołami maścią i założył opatrunek na pulchną, lecz bardzo kształtną nogę. Gdy skończył, opadł znowu zmęczony na dawne miejsce i przymknął oczy, dając dziewczynce czas na wytarcie kilku zdradzieckich łez.
Cornelia przez dłuższy czas siedziała spokojnie, próbując nie dać poznać, że dyszy ciężko z bólu, który naprawdę musiał być trudny do zniesienia.
Wreszcie przełknęła głośno ślinę i wstała.
– Właściwie to jesteś nawet dosyć ładny – powiedziała. – W jakiś taki straszny sposób.
– Dziękuję – odparł Tarjei cierpko.
– A ja? Czy uważasz, że ja jestem ładna?
Przyglądał jej się, mrużąc oczy. Wyglądała jak mała księżniczka z bajki, jak pulchna księżniczka, trzeba dodać. Miała ciemne, zwinięte na kształt świderków loki – teraz dosyć potargane – spływające aż na ramiona, duże, ciemne oczy i niewielkie, zaciśnięte w ciup usta. Brudne, rozmazane plamy, biegnące od oczu po policzkach, świadczyły, że nie udało jej się jednak powstrzymać wszystkich łez. Pojawiły się mimo wszystko, choć starała się, żeby tego nie było widać.
– Jesteś pyszna – powiedział Tarjei. – Dobrze wypieczona mała bułeczka.
– Aleś ty głupi!
– Nie taki głupi jak ty.
– Powiem o tym mężowi cioci Juliany. On jest głównym komendantem Erfurtu i każe cię wychłostać.
– Aha, to tak właśnie postępuje z ludźmi, którzy udzielają ci pomocy? No, jeszcze tylko to wszystko zabandażuję i będzie gotowe. I chcę ci powiedzieć, że byłaś bardzo dzielna.
Pochwała uradowała ją.
– Chodźmy zatem – powiedziała i wyciągnęła rękę, by pomóc mu wstać. – Och, przecież ty się ledwo trzymasz na nogach! Daj, poniosę twój kuferek.
– Nie, sam poniosę – odparł Tarjei i opierając się o drzewo mocno chwycił kuferek, najzupełniej przekonany, że nie starczy mu sił, by dotrzeć do celu, który wabił gdzieś w oddali.