– Czy to daleko?
– Nie. Zaraz po drugiej stronie tego wzgórza.
Rozpoczął się niepewny marsz. Oboje mocno utykali. Skończyło się na tym, że mała dziewczynka musiała go wspierać, krok po kroku. Najwyraźniej rola miłosiernej samarytanki sprawiała jej przyjemność. Nowe doświadczenie dla rozpieszczonego, zajętego sobą dziecka.
A może to niesprawiedliwość oceniać ją w ten sposób? Była dzieckiem swego czasu i swego stanu. Przepaść między szlachetnie urodzonymi a zwykłymi ludźmi była wówczas rozległa jak niebo. To tylko Meidenowie mieli takie liberalne poglądy. Dla małej Cornelii było czymś zupełnie oczywistym, że inni istnieją dla niej. Tarjei ze swoim brakiem szacunku poruszał ją. Wbrew swojej woli musiała przyznać, że jej imponuje, czy – ściślej biorąc – ona bardzo chciała zrobić na nim wrażenie, a tego, najwidoczniej, nie mogła osiągnąć przez zadzieranie nosa i wywyższanie się.
– Coś ci powiem, Cornelio – rzekł Tarjei bardziej pojednawczym tonem. – Nie wszyscy dorośli mężczyźni znieśliby szycie z taką cierpliwością jak ty.
Ona z całych sił starała się wyglądać na obojętną. Była taka dumna, tak strasznie dumna, lecz teraz poczuła, niekoniecznie pożądane, uczucie wdzięczności dla człowieka, który ją tak chwalił.
Tarjei otworzył usta ze zdumienia, kiedy weszli na wzgórze. W dole przed nimi leżała niewielka osada, a nieco bliżej, na zboczu, stał zamek, do którego osada należała. Daleko w dolinie widać było budowle dużego miasta. Zapytał dziewczynkę, jak się ono nazywa.
– Naprawdę nie wiesz? To przecież Erfurt!
Drugie miasto uniwersyteckie! Świetnie. Teraz przynajmniej wie, w jakiej części Niemiec się znalazł. To Saksonia. Graniczne terytorium pomiędzy katolikami a protestantami. Nic dziwnego, że tak tu niespokojnie!
– Jesteś katoliczką czy protestantką? – zapytał dziewczynkę.
– Chyba nie sądzisz, że mogłabym być katoliczką – odparła oburzona. – Przecież to papiści!
No, Bogu dzięki, bo choć Tarjei nie był specjalnie religijny, jednak czuł się protestantem, mimo wszystko. Nie mógłby oczekiwać łaski, gdyby się dostał na tereny opanowane przez katolików.
Nic nie wskazywało, że w okolicy toczyły się jakieś walki. Boże, jak blisko był od tej zamieszkanej doliny! Dzieliło go tylko to niewielkie wzniesienie.
Po nieskończenie długiej wędrówce stanęli nareszcie przed wielkim portalem w zamkowym murze. Tarjei oparł się ciężko o ścianę i starał się odpocząć chwilkę.
– Chodź – przynaglała dziewczynka, nieczuła na jego zmęczenie. – Trzeba iść dalej.
Ruszyli. Tarjei wsparty na jej drobnym, lecz dobrze zaokrąglonym ramieniu, kroczył na spotkanie gromadki ludzi, którzy wyszli z zamku.
– Cornelio, dziecko kochane, gdzie byłaś? – zawołała jakaś młoda dama.
– Wyszłam tylko na chwilę, żeby zobaczyć, czy są już wiosenne kwiaty, ciociu Juliano – odpowiedziała dziewczynka wyrażającym troskliwość i zadowolenie z siebie tonem, jaki jej zdaniem przystoi dobrej samarytance. – Ale przewróciłam się i skaleczyłam nogę, a ten nieszczęsny człowiek mi ją opatrzył. Zszył mi skórę! A ja go uratowałam, on jest szlachcicem i medykiem i nie jadł od wielu tygodni, i nie jest żadnym zaciężnym żołnierzem. Tylko trochę głupi.
Rodzina dobiegła już do dziewczynki. Wzięli ją na ręce, przekrzykując się przy tym nawzajem, a Tarjei musiał poszukać oparcia przy najbliższym drzewie. Po chwili osunął się po pniu na ziemię. W uszach dźwięczał mu głos Cornelii, która starała się przekrzyczeć wszystkich opowiadając o tym, jaka była niezwykle dzielna.
Potem nie pamiętał już nic więcej, dopóki nie obudził się w jakimś pokoju w zamku. Obok kanapy, na której leżał, ustawiono nakryty stół, a przy nim siedziała bardzo niecierpliwa Cornelia.
– No, nareszcie! To straszne, jak ty długo spałeś! Trzeba było cię tutaj wnieść i wyglądałeś bardzo śmiesznie, kiedy ci tak głowa dyndała na ramieniu służącego. Jedz teraz!
Była umyta i pięknie ubrana, wyglądała bardzo ładnie i stanowczo.
Tarjei jadł i pił tak ostrożnie, jak to tylko możliwe, lekkie potrawy i wino. Gdy już prawie skończył, przyszli młodzi państwo – ciotka i wuj Cornelii. Przedstawili się jako hrabia i hrabina Lowenstein und Scharffeneck.
Tarjei podziękował im gorąco i z najwyższym uszanowaniem.
– To my powinniśmy dziękować panu – odparł hrabia Georg Ludwig Eberhardsson von Lowenstein und Scharffeneck, pułkownik w służbie szwedzkiej i weneckiej oraz komendant Erfurtu. – Mała Cornelia jest bardzo samodzielną i niezależną młodą damą i często chadza własnymi drogami. Ale musi nam pan opowiedzieć o sobie. Sposób, w jaki opatrzył pan ranę, świadczy o niebywałych umiejętnościach lekarskich. Kim pan jest? Cornelia powiada, że szlachcicem, a pański akcent brzmi trochę obco.
– Pochodzę z Norwegii. Nazywam się Tarjei, właściwie Torgeir Lind z Ludzi Lodu, a informacja o moim szlachectwie była zwyczajną przesadą. Ja tego zresztą nie powiedziałem, zgodziłem się tylko, że nazwisko brzmi po szlachecku. Mam cioteczne rodzeństwo, kuzyna i kuzynkę, którzy są szlachcicami, pochodzą z rodu duńskich baronów, Meidenów, lecz ja nie. Chociaż z nazwiska Lind z Ludzi Lodu można być dumnym.
Hrabia von Lowenstein skinął głową.
– Tak, wiemy, że szlachta w Norwegii prawie wygasła. Proszę mówić dalej.
– No więc jestem medykiem. Mój dziadek był największym lekarzem w Norwegii, a może także w Danii. Ja sam studiowałem pod jego kierunkiem i na uniwersytecie w Tybindze. Właśnie jestem w drodze do Tybingi, zostałem jednak zatrzymany przez działania wojenne, a nikt nie chciał mi pomóc ze względu na mój obcy akcent.
– To rozumiem. Zaciężni żołnierze Wallensteina grabią bez litości. Ale do Tybingi teraz się pan nie dostanie. Czy zechce nam pan uczynić ten honor i zostać naszym gościem, dopóki nie wydobrzeje pan po swoich przejściach?
– W żadnym razie nie chciałbym być państwu ciężarem! Proszę mi wobec tego pozwolić, bym okazał swoją wdzięczność, próbując wyleczyć dolegliwości i choroby mieszkańców zamku.
Hrabia uśmiechnął się.
– Z wielką radością, panie Tarjei! Starczyłoby tu panu zajęcia na resztę życia. Przyszedł mi jednak do głowy taki pomysł: otóż zbiera się oddział protestancki, prawdopodobnie pod osobistym przywództwem duńskiego króla Christiana. Lekarz polowy byłby dla nich darem niebios. Mógłbym pana polecić, gdyby pan zechciał.
Tarjei ucieszył się.
– Z największą chęcią! Dziękuję panu za życzliwość.
Komendant Erfurtu machnął na to ręką.
– Przede wszystkim jednak chciałbym prosić, by zechciał pan zbadać naszą nowo narodzoną córeczkę, Markę Christianę. Wydaje nam się, że nie wygląda całkiem zdrowo i to nas bardzo martwi.
– Mogę to zrobić zaraz – powiedział Tarjei i wstał trochę zbyt gwałtownie, bo pociemniało mu w oczach. Szybko jednak doszedł do siebie. – Jestem już dużo silniejszy – zapewniał przede wszystkim samego siebie. Ukłonił się elegancko młodej pannie Cornelii: – Dziękuję za wszelką pomoc! Wypełniłaś swoją obietnicę do końca. Bez ciebie byłbym już teraz martwy.
Cornelia skinęła mu łaskawie głową, a jej twarz promieniała zadowoleniem i całkiem jej nieznanym uczuciem radości, że postąpiła jak należało i okazała się pomocna.
– Proszę mu wybaczyć, wuju, jego brak manier, i to, że zwraca się do mnie per ty. On inaczej nie potrafi, biedny człowiek.
Hrabia von Lowenstein posłał gościowi nad jej głową porozumiewawcze spojrzenie.
– Maleńka nowo narodzona Marka Christiana potrzebuje mleka matki – oznajmił Tarjei po zbadaniu dziecka. – Jej żołądek nie znosi innego pokarmu.