Выбрать главу

– Ale nie udało nam się znaleźć mamki – powiedziała zmartwiona matka. – A niania daje jej takie pyszne jedzenie. Najdelikatniejszy chleb, maczany w kozim mleku.

– Nic z tego nie będzie – powiedział Tarjei z przekonaniem. – Nie z nią. Ona wygląda na bardzo wrażliwą. Proszę popatrzeć na tę wysypkę! To od jedzenia. Czy nie mogłaby pani sama, hrabino…?

– Ja? – wykrzyknęła Juliana przestraszona. – To przecież nie uchodzi!

– To jedyne co może pomóc, jeśli chce pani uratować dziecko. Lecz wasza wysokość pewnie już nie ma pokarmu?

Pani Juliana była bliska szoku, że musi rozmawiać o takich sprawach. I to z tak młodym mężczyzną!

– Masz? – zapytał mąż, hrabia von Lowenstein.

– N-nie, ale…

– To jedyne skuteczne działanie – powiedział Tarjei.

– Najdroższa Juliano, pomyśl o dziecku – błagał mąż.

– Pomyśl jednak i ty, że ktoś może się o tym dowiedzieć! Wybuchnie skandal, ludzie będą się śmiać do rozpuku. I czy to mi nie zepsuje figury?

Tarjei skrzywił się z irytacją.

– Nie sądzę, lecz jeśli chce pani ryzykować, że dziecko będzie chorowite, może nawet ułomne, albo umrze, to proszę bardzo! Wybór należy do pani.

– Uf, jaka to udręka – zarumieniła się hrabina. – Ale gdyby nikt nie widział, to…

Jej małżonek pojaśniał z radości.

– Zrób to, błagam cię, Juliano! A jeśli nawet ktoś zobaczy, to przecież od tego nie umrzesz. Ja ze swej strony uważam, że będziesz wyglądać bardzo pięknie. Madonna z dzieciątkiem.

Hrabina, która wciąż wyglądała na całkiem zbitą z tropu, ożywiła się nieco na te słowa. Nadal nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, uległa prośbom.

Już po tygodniu mała Marka Christiana poczuła się lepiej, a w tym czasie prawie wszyscy mieszkańcy zamku, i państwo, i służba, odwiedzili młodego lekarza i uzyskali pomoc. Niekiedy nawet cierpienia były urojone, bo wszyscy chcieli, żeby ten niezwykle sympatyczny człowiek o fascynującej twarzy zajmował się nimi.

Mała Cornelia przesiadywała u niego godzinami i dotrzymywała mu towarzystwa, gdy rozmawiał z chorymi. On był jej odkryciem, nigdy nie przepuściła okazji, żeby o tym przypomnieć. Czasami próbowała nim rządzić, ale jej starania spływały po nim jak woda po gęsi. To ona podporządkowywała mu się we wszystkim, choć jednocześnie nie przestawała na niego narzekać i wciąż mówiła, że jest głupi!

– Nie powinnaś wyjść, trochę się pobawić? – zapytał pewnego dnia. Otrzymał już od niej ostateczne łaskawe pozwolenie mówienia jej po imieniu.

– Nie, bardziej lubię patrzeć, jak twoje spojrzenie robi się ciepłe, kiedy ci kogoś żal. Dlaczego nigdy nie żal ci mnie?

– Ponieważ ty masz wszystko, czego ci potrzeba. Ale moje spojrzenie i tak może być ciepłe, moja mała przyjaciółko, ponieważ cię lubię.

Cornelia rozbłysła na te słowa jak słoneczko, a jej słodka, mała twarzyczka pokraśniała ze szczęścia.

– Ty jesteś moim przyjacielem – powiedziała z gardłem ściśniętym ze wzruszenia. – Nigdy jeszcze nie miałam przyjaciela.

Dopiero teraz uświadomił sobie, jakie to dziecko było samotne, sierota, wychowywana przez życzliwych, lecz surowych krewnych. Żadnych towarzyszy zabaw, nikogo, z kim można by szczerze porozmawiać.

– I ty jesteś moją przyjaciółką – oświadczył Tarjei poważnie. – Moją najlepszą przyjaciółką.

Skinęła głową, zarumieniona z przejęcia.

– Przyjaźń jest czymś bardzo pięknym, Cornelio. Czymś najpiękniejszym na świecie. Najtrwalszym, a zarazem najdelikatniejszym.

– Tak – szepnęła uroczyście, choć nie do końca rozumiała, co on powiedział.

W jakiś czas potem nadeszła wiadomość, że duże oddziały protestanckie wyruszyły z Holsztynu i przesuwają się na południe.

Cornelia była niepocieszona, kiedy Tarjei miał wyjechać. On zaś przykucnął obok czekającego konia i wziął dziewczynkę w ramiona. Szlochała rozpaczliwie, mocząc mu łzami włosy i policzki.

– Przecież ja płaczę, Tarjei. Naprawdę płaczę. Bo tak mi smutno. Czy ty naprawdę musisz jechać?

Delikatnie całował jej włosy.

– Jesteśmy przyjaciółmi, Tarjei! – próbowała znowu. – Nie wolno ci jechać!

– Muszę, moje kochane, małe dziecko.

– W takim razie ja pojadę z tobą.

– Wiesz, że nie możesz. Zresztą kapie ci z nosa.

Pospiesznie wytarła nos rękawem i rozmazała wszystko po całej buzi.

– Cornelio, na Boga! Nie masz chusteczki?

Wyjęła z kieszeni i podała mu. Tarjei wytarł jej nos i troskliwie osuszył twarzyczkę.

Musiał jej obiecać, że wróci, kiedy ta „głupia wojna” się skończy. Pobiegła za koniem, gdy wreszcie ruszył w drogę. Odprowadziła go aż do zamkowej bramy.

Tarjei odwracał się co chwila i machał na pożegnanie tej małej, zapłakanej postaci. Żegnaj, Cornelio, myślał. Nie zobaczymy się już nigdy więcej. Wiesz o tym równie dobrze jak ja.

Pułkownik Georg Ludwig von Lowenstein und Scharffeneck osobiście eskortował młodego lekarza przez całą Saksonię aż do spotkania z duńskimi oddziałami i przekazał go samemu głównodowodzącemu. Żołnierze króla Christiana przyjęli młodego medyka z zachwytem. Zorganizowano mu prawdziwy szpital polowy, wszystkie jego życzenia w tej mierze zostały spełnione. Bo Tarjei Lind z Ludzi Lodu zawsze wiedział czego chce.

ROZDZIAŁ VI

Ze Steinburga w Holsztynie protestanckie wojska przelewały się tłumnie, niczym stada lemingów, przez północne Niemcy. Ich głównodowodzącym był król Christian IV z Danii, a pozycję tę uzyskał nie bez trudności. Anglia, Niderlandy, Brandenburgia, Dolna Saksonia i wszystkie cztery północnoniemieckie wolne miasta należały do związku protestanckiego, nikt nie mógł jednak pojąć, jaki interes ma Dania w tej wojnie, którą mało kto uważał za wojnę religijną. Dla większości był to raczej niepokój bardzo świeckiego charakteru. Szwecja i Francja nadal zachowywały powściągliwość.

Fakt, że w końcu Christianowi udało się uzyskać naczelne dowództwo, należy przypisać, jak się zdaje, pewnej rodzinnej zmowie przy wyborach. Chodzi nie tylko o to, że on sam dysponował dwoma głosami. Wykorzystał prawdopodobnie i to, że jego syn Ulrik był biskupem Schwerinu, a ponadto miał krewnych w Bremie, Verdun i Pfalz.

Jego najbliższymi ludźmi w posuwającej się naprzód armii byli książę Johan Ernst von Sachsen-Weimar, dowodzący kawalerią, oraz generał Johan Filip Fuchs, który dowodził piechotą. Liczące 20 tysięcy ludzi oddziały, które wyruszyły ze Steinburga, uzyskiwały ciągłe wsparcie ze strony dolnosaksońskich knechtów oraz nadspodziewanie licznych formacji duńskich.

Alexander Paladin, w randze pułkownika, prowadził duży oddział kawalerii, złożony głównie z zaciężnych żołnierzy, zebranych z całej północnej Europy.

W składzie piechoty zaś, daleko w tyle za oddziałem Alexandra Paladina, znajdowała się mała grupa norweska, a w niej trzech młodych chłopców z parafii Grastensholm: bracia Trond i Brand Lindowie z Ludzi Lodu oraz syn stajennego Klausa, miły i uczynny Jesper. Jednak Alexander pojęcia nie miał o ich istnieniu.

Żaden z nich nie wiedział też, kto pewnego ciemnego wieczora przybył do taborów na samym końcu pochodu, by zorganizować szpital polowy… i został przyjęty z otwartymi ramionami, bo epidemie zaczynały już grasować w oddziałach.

Trond, Brand i Jesper dostali wspaniałe mundury, czerwone kurtki i żółte spodnie, dzięki czemu mogli stanowić znakomity cel dla przyszłych wrogów. Dostali też muszkiety i inną broń, którą wcale nie umieli się posługiwać.

Jedynie Trond widział w tym wszystkim przygodę, dwaj pozostali rozpaczliwie tęsknili do domu.

– Powinienem mieć konia – oświadczył Trond pewnego dnia, gdy lato stało już w pełni, a oni doszli aż do Hameln, nie widząc jeszcze wroga. – Chętnie podjąłbym się dowodzenia jakimś sporym oddziałem!