– Dlaczego zatem o to nie poprosisz? – warknął Brand, znużony wiecznie powtarzaną śpiewką brata.
– Żebyś wiedział, że tak zrobię – odparł Trond. – Już jutro rano!
Brand i Jesper siedzieli na stoku wzgórza i patrzyli, jak Trond, zły i obrażony brakiem zrozumienia z ich strony, oddala się energicznym krokiem.
Brand, najmłodszy, najbardziej ociężały i najpowolniejszy z synów Arego, był obdarzony dobrym sercem. Czasami jednak wpadał w ponury nastrój, a wtedy bywał naprawdę złośliwy. Jako jedyny z wnuków Tengela gniewał się długo. W takich razach całymi dniami nie odzywał się ani słowem. Wszyscy inni zdążyli już dawno zapomnieć, o co poszło, a on wciąż jeszcze zżymał się i uważał, że wszyscy powinni zdawać sobie sprawę z tego, że został potraktowany niesprawiedliwie. Podobnie zachowują się wszyscy ludzie na świecie, którzy długo noszą w sercu urazę.
Był dużym, krępym młodzieńcem, podobnym do swego ojca, Arego, miał szerokie kości policzkowe i oczy osadzone tak głęboko, że trudno było określić ich prawdziwy kolor. Nie odkrył jeszcze radości ani pożytku z istnienia dziewcząt, bo liczył sobie dopiero szesnaście lat i tak naprawdę był o wiele za młody na wojaczkę.
Syn Klausa, Jesper, miał z Brandem wiele wspólnego i pewnie dlatego obaj trzymali się zawsze razem. Jesper miał włosy koloru lnu, ostrzyżone równo dookoła głowy, bo jego matka, Rosa, zwykle nakładała mu na głowę donicę i obcinała włosy wzdłuż jej krawędzi. Równolatkiem Jespera był Tarjei, najstarszy z braci Lindów, lecz tych dwóch nic nie łączyło, okazywali sobie tylko nawzajem respekt. Jesper był typem człowieka, który mógł na przykład powiedzieć: gdyby tak zebrać wszystkie stogi zboża z całego świata i zrobić z tego jeden jedyny wielki stóg, i gdyby tak zebrać wszystkich parobków z całego świata i zrobić z nich jednego wielgachnego parobka, i gdyby tak zebrać wszystkie cepy z całego świata i zrobić jeden wielki cep… Rany, ale by się wtedy kurzyło!
W Jesperze nie było żadnych złych uczuć. Po prostu nie pojmował niczego, co na świecie jest złe. W przeciwieństwie też do Branda rozglądał się za dziewczynami po drodze i tęsknił do nich wieczorami, leżąc wśród chrapiących, przepoconych kolegów. Nigdy jednak nie odważyłby się tak rozmawiać z dziewczętami, jak to robili zaciężni żołnierze. Kiedy jakaś panna próbowała przechwycić jego wzrok, rumienił się i odwracał twarz z uśmiechem, wyrażającym szczęście i zażenowanie równocześnie.
Zupełnie innym typem młodzieńca niż tamci dwaj był Trond. Cechowała go niecierpliwość, spontaniczność, żywy sposób myślenia, lecz nie potrafił skupić się na czymś konkretnym, tak jak Tarjei. Był na to zbyt porywczy i nigdy nie doprowadzał do końca tego, co zaczął. Wiedział, że to on z czasem powinien przejąć Lipową Aleję, ponieważ najstarszy brat, Tarjei, nie wykazywał żadnego zainteresowania rolnictwem. Wiedział też, iż tak naprawdę to do tego zawodu stworzony był najmłodszy z braci, Brand. Trond całą siłą swoich siedemnastu lat pragnął zostać zawodowym żołnierzem, wypełniać rozkazy. Tylko do tego czuł się powołany.
Zawsze znajdował się w cieniu swego starszego brata, nigdy nie dorastał do jego poziomu, choć bardzo tego chciał. Nie było też przyjemnie wiedzieć, że stoi się na drodze do szczęścia najmłodszego brata. Może właśnie dlatego pragnął dla siebie odmiennego losu? By pokazać, że i on coś potrafi? Tylko że Trond sam nigdy się nad takimi sprawami nie zastanawiał.
Jeśli chodzi o wygląd, to przypominał raczej najstarszego brata niż Branda. Był jednak od niego niższy, rysy miał delikatniejsze, spojrzenie szarych oczu pewniejsze siebie, poszukujące, wciąż poszukujące rzeczy i wrażeń.
Tego wieczora bracia długo nie spali. Leżeli zawinięci w płaszcze, ze śpiącym Jesperem pomiędzy sobą, i rozmawiali szeptem.
– Dlaczego wciąż nie spotykamy wrogów? – pytał Trond. – Ja chcę walczyć! Chcę pokazać, do czego jestem zdolny.
– A ja nie – odparł Brand. – Ja nie mam ochoty umierać.
– Kto mówi o umieraniu? – żachnął się Trond i wsparł się na łokciu. – Giną wrogowie, to oczywiste.
– No, nie wiem, czy aż takie oczywiste.
– Czyż nie należymy do Ludzi Lodu? Oni są przecież prawie nieśmiertelni, dobrze o tym wiesz.
– Chyba trochę przesadzasz. Niektórzy w rodzinie rzeczywiście mają jakieś nadzwyczajne cechy, ale my jesteśmy całkiem zwyczajni.
Trond znowu położył się na plecach.
– Czy wiesz, o czym ja myślę? – rzekł po chwili w zadumie. – Wiesz przecież, że Ludzie Lodu mają skarb, zawierający magiczne zioła i tak dalej. Miał być tam także korzeń mandragory, a to jest coś, co warto byłoby posiadać, mówię ci! Myślę, że ktoś, kto by zdobył ten skarb, mógłby stać się silny jak nikt inny, nieśmiertelny, a może nawet niewidzialny.
– E tam – powiedział Brand z powątpiewaniem. – Nie wierzę. Ale taki korzeń życia, to jest coś… Pomyśl, jakby tak go mieć!
– No. Tylko że cały skarb przepadł.
Brand milczał długo. Potem rzekł z wolna:
– Nie, chyba jednak nie przepadł. Myślę, że wiem, kto go ma.
– Co? – zawołał Trond i zerwał się z posłania. – Ktoś go dostał? Od dziadka?
– Zdaje mi się, że dziadek kiedyś o nim wspomniał, ale byliśmy wtedy za mali, żeby się nad tym zastanawiać.
– Kto? – zapytał Trond.
– Tarjei.
– Tarjei? A jemu to na co? I tak jest wystarczająco mądry, sam z siebie!
Brand wzruszył ramionami.
– Czy nie słyszałeś, jak dziadek powiedział, że Tarjei jest jedynym, który potrafi skarb najlepiej wykorzystać?
Trond nie słuchał słów dziadka, niczego więc nie pamiętał.
– Ale Tarjei jest przecież w Tybindze, w południowych Niemczech! Nie mógł chyba wszystkiego taszczyć ze sobą aż tam! Musiał to ukryć gdzieś w domu i schował dobrze, bo nigdy się na nic nie natknąłem.
– No właśnie – zgodził się Brand. – Na pewno ukrył skarb starannie, żeby ten szaleniec Kolgrim nie dobrał się do niego.
Trond odwrócił głowę i w mroku przyglądał się badawczo swemu bratu.
– Czasami robisz użytek z rozumu – powiedział. – Oczywiście, że tak musiało być! Wiesz przecież, jak dziadek się starał, żeby zawsze wspierać tylko dobro. Ale ja i tak myślę, że to niesłuszne, bo prawo do tych magicznych środków powinni mieć ci, co zostali dotknięci dziedzictwem. Jak Kolgrim.
– Tak – zgodził się Brand. – Uważam, że postąpili wobec niego bardzo niesprawiedliwie.
– Ja też tak myślę.
Brand roześmiał się.
– To by dopiero było wesoło, stać się niewidzialnym! A ten korzeń mandragory! On na pewno ma jakieś fantastyczne, magiczne właściwości. Ale najwspanialsze byłoby, jakbym mógł stawać się niewidzialnym. Pomyśl, jak by wtedy można było szaleć w obozie wroga!
– No, masz rację – śmiał się Trond.
I zaczęli obaj snuć najdziksze fantazje na temat, co mógłby robić człowiek niewidzialny.
Jeden z braci długo leżał nie śpiąc. Wciąż jeszcze umysł jego pochłaniały marzenia i ta niesprawiedliwość, że skarbu nie dostał najbardziej do tego uprawniony.
Po jakimś czasie usiadł i zapatrzył się w obozowe ognisko, które to strzelało płomieniami, to przygasało, rozpraszając chwiejnym światłem mrok. Myśli jego krążyły dziwnymi szlakami, zaskakującymi dla niego samego.
Fantazje były coraz bardziej przerażające, lecz zarazem rozkosznie pociągające. Wydobywały się z jakiejś oszałamiającej, mrocznej głębi w jego duszy, której istnienia nawet nie podejrzewał.
Korzeń mandragory… Niewidzialny…
Jesper przewrócił się z jękiem na drugi bok, owinął szczelniej płaszczem i wytrzeszczył zaspane oczy.