Nagle wydał okrzyk zgrozy.
– Co się stało, Jesper?
– Strzeż się! – powiedział towarzysz. – Widziałem wielkiego kota! Olbrzymiego kocura. Dokładnie tam, gdzie ty teraz siedzisz.
– Nie gadaj głupstw!
– Naprawdę! Przysięgam!
– Twierdzisz, że widziałeś tutaj kota?
– No, nie akurat dokładnie kota. Ale parę rozjarzonych oczu, w których odbijał się blask ognia, tak jak w oczach kota. I to akurat w tym miejscu, gdzie są teraz twoje oczy. Zwierzę musiało siedzieć akurat za twoimi plecami!
– Opowiadanie nie jest twoją mocną stroną – odparł ten drugi, jakby chciał zmienić temat. – Udało ci się w ciągu krótkiej chwili powiedzieć aż trzy razy akurat.
– Ale czy nie rozumiesz, że to niebezpieczne? Takie potworne zwierzę?
Wstali obaj i rozejrzeli się dokładnie wokół, lecz niczego nie znaleźli.
Jesper, wzburzony, położył się znowu.
– To pewnie był zły sen – powiedział. – Ale zdawało mi się, że akurat…
Zamilkł. Tego słowa już przecież używał.
Jego towarzysz owinął się płaszczem, a delikatny uśmiech igrał mu na wargach. Zapadając w drzemkę myślał: Ja wiedziałem! Ja wiedziałem! Ja wiedziałem, że należę do wybranych wśród Ludzi Lodu. I dziadek też o tym wiedział. Patrzył na mnie tak dziwnie pewnego razu.
Jestem jednym z nich! Jak wspaniale móc to na koniec stwierdzić. Ale to będzie moja tajemnica. Nikt się o tym nie może dowiedzieć.
Następnego ranka, ku zdumieniu pozostałych, Trond naprawdę poszedł do dowódcy swego regimentu, pułkownika Kruse.
– Co? – zachichotał szyderczo oficer, który siedział pośród towarzyszy od kieliszka, zadowolony po dobrym obiedzie. – Cóż to za zarozumiały Norweg, któremu się zdaje, że może być oficerem? Powiedz nam wobec tego, co umiesz!
– Z doświadczenia niewiele – przyznał Trond. – Ale wiem, że mam cechy przywódcze.
Panowie byli w świetnych humorach i wybuchnęli śmiechem.
– Otrzymasz zadanie – powiedział Kruse wesoło. – Sprostasz mu, to możemy się zastanowić nad twoją propozycją. Zresztą nie, dwa zadania. Zgoda?
– Zgoda, panie pułkowniku – przystał Trond uradowany.
– Dobrze! Mamy tu niedużą grupę zaciężnych żołnierzy, których nikt nie potrafi utrzymać w ryzach. Jeśli uda ci się okiełznać te dzikie bestie, to jest pierwsze zadanie, a potem poprowadzić je na rozpoznanie do tego małego miasteczka na południe od Hameln, gdzie, jak słyszę, ukrywają się wysłannicy wojsk katolickich, i jeśli zdobędziecie informacje tak, żeby was wróg nie zauważył i żeby twoi knechci nie roznieśli na lancach całej osady, wtedy nominację na oficera masz zapewnioną!
Trond rozpromienił się ze szczęścia, lecz kamratów Krusego ogarnęły wątpliwości.
– Czy to nie zanadto ryzykowne? – pytali, gdy młody człowiek opuścił pospiesznie izbę. – On się naraża na straszliwe niebezpieczeństwo.
– Wcale nie! Bo pierwsze, nie poradzi sobie z tą rozhukaną bandą, prędzej zrobią z niego mokrą plamę. A po drugie, w promieniu wielu mil stąd nie ma żadnych katolickich wysłanników. Tilly nie dostał rozkazu wymarszu.
Głównodowodzącym wroga, Ligi Katolickiej, wspieranej przez cesarza narodu niemieckiego, był książę elektor Maksymilian Bawarski. Czołowym dowódcą zaś ascetyczny, fanatyczny katolik, hrabia von Tilly, który już w 1622 roku zdobył dla katolików całe Pfalz. W 1623 pokonał księcia Braunschweig-Wolfenbuettel, w roku 1624 zaś wkroczył do Hessen. Wtedy protestanci na północy stali się bardziej czujni.
Tilly szczycił się trzema rzeczami: nigdy nie próbował wina, nigdy nie zaznał rozkoszy obcowania z kobietą i nigdy nie został pokonany w bitwie.
Teraz trzymano go w odwodzie, choć mógłby z łatwością podążać za protestantami.
Drugim wielkim dowódcą był książę Friedlandii, von Wallenstein. Stanowił on dokładne przeciwieństwo Tilly'ego. To właśnie jego zaciężni żołnierze, pozbierani z co najmniej dziesięciu krajów, plądrowali tak brutalnie niemiecką Rzeszę z błogosławieństwem swego wodza. Wallenstein kochał luksus i zbytek. By nasycić swoje liczne oddziały, pozwalał rabować wszystko, co im wpadło w ręce, a sam wiódł wspaniałe życie w zdobytych zamkach. Knechci uwielbiali go. Wielu z nich, także pośród oficerów, było protestantami, ale to nie spędzało snu z powiek ani jemu, ani im. Sprawą dla nich najważniejszą było zwyciężać i móc rabować cywilną ludność.
Wallenstein był ciemnowłosy i ponury, o gorącym, przenikliwym spojrzeniu i budzącym lęk, niezrównoważonym charakterze. Katolicyzm był dla niego tylko słowem. Swą, skromną zresztą, wiarę kierował ku gwiazdom i astrologii. Innej formy religii nie uznawał.
Teraz Wallenstein i jego oddziały były jeszcze zbyt daleko, by niepokoić protestantów króla Christiana.
Trzecim wielkim wodzem katolików był młody von Pappenheim. Jego imię jednak jeszcze przez wiele lat miało pozostać mało znane.
Knechci króla Christiana nie byli wiele lepsi niż wojska Wallensteina. A najgorsza ze wszystkich była ta banda, którą młody Trond miał właśnie okiełznać. O żadnym morale w związku z nimi nie mogło być nawet mowy. Prowadzili ze sobą liczną gromadę cywilnych włóczęgów, kobiet i dzieci, a rozkazów słuchali tylko wtedy, kiedy widzieli w tym korzyść dla siebie. Gdy więc Trond jeszcze tego samego wieczora znalazł się w ich kręgu, przywitały go szydercze chichoty dziesięciu czy dwunastu najbardziej niesfornych.
Trond bardzo starannie przygotował się do tego spotkania. Domyślał się, że knechci to nie są chłopcy do zabawy, dlatego swój barwny uniform przyozdobił najrozmaitszymi wymyślonymi przez siebie dystynkcjami, które co prawda nic a nic nie znaczyły, ale wrażenie robiły ogromne.
Stracił jednak bardzo na pewności siebie, kiedy zobaczył, w co się wdaje. Kłopoty z porozumieniem się w tej różnojęzycznej gromadzie wcale zadania nie ułatwiały. Byli tu Niemcy i Włosi, wobec tego przyprowadził ze sobą zdolnego duńskiego tłumacza. Ten zaprezentował Tronda jako zwiadowcę Jego Królewskiej Mości. Jakoś nikomu nie przyszło do głowy, że zwiadowca nie powinien się ubierać w tak jaskrawe barwy. Żołnierze ubierali się w tamtych czasach kolorowo, nawet jarmarcznie. Pojęcia takie jak barwy ochronne były całkowicie nieznane i byłyby pojmowane jako skrajne dziwactwo.
Trond wiedział jednak, że naprawdę posiada zdolności przywódcze. Choć aż do tego dnia wierzył w to tylko on sam.
Jakkolwiek było, miał coś władczego we wzroku i nie wahając się ani przez moment wskazał palcem przysadzistego, ponurego wojaka, który flirtował z jakąś panną.
– Ty! – powiedział zimno. – Ty będziesz odpowiadał za pozostałych.
Kierował się intuicją, lecz z pewnością wybrał właściwie, był to bowiem niekoronowany przywódca całej gromady. Wypuścił teraz dziewczynę z grymasem niezadowolenia.
– Czego chcesz ode mnie, ty kogucie? – próbował się opierać, lecz głos jego zabrzmiał odrobinę niepewnie, co Trond odnotował jako plus dla siebie i dowód na to, że potrafi tym człowiekiem kierować.
Młody Norweg wyjaśnił poprzez tłumacza, na czym ma polegać ich zadanie. Rzecz jasna jego autorytet cierpiał na tym, że musieli ze sobą rozmawiać przez pośredników, lecz Trond ani na chwilę nie spuszczał oczu ze swoich podwładnych, ledwie ważył się mrugać.
I okazało się, że miał rację: naprawdę był urodzonym przywódcą. Może tylko w wojsku, ale dlatego takie właśnie życie kochał. A to, czym się człowiek naprawdę interesuje, na ogół umie opanować. W domu, w Lipowej Alei, Trond nie cieszył się żadnym zgoła autorytetem, ponieważ wszelką pracę w gospodarstwie uważał za śmiertelnie nudną i zajmował się nią wyłącznie z musu.
Wbrew swej woli knechci słuchali go uważnie – panował nad ich przywódcą, głos jego miał łagodne, lecz zarazem władcze brzmienie, a wzrok potwierdzał powagę słów.