– Au, och, nie!
Opadł z powrotem na poduszki.
– Sprowadzić go! Natychmiast! Chcę poznać tego chłopca.
Jego Wysokość mruczał zadowolony. Wnuk pana Tengela. Zdumiewające!
Minęło trochę czasu, nim Tarjei dotarł ze szpitala polowego do królewskiej kwatery w Nienburg.
Osobisty lekarz króla zaprezentował młodego przybysza.
– Tarjei Lind z Ludzi Lodu? – powtórzył król. – Nigdy nie miałem przyjemności spotkać twego dziadka, czy może raczej miałem szczęście, że byłem zdrowy i nie musiałem go wzywać. Ale niedawno spotkałem jego wnuczkę, damę dworu mojej drogiej małżonki.
– Oczywiście, Cecylię – uśmiechnął się Tarjei. – To moja kuzynka. Ona zawsze z największym szacunkiem mówi o Waszej Wysokości.
Obaj zrozumieli to, co nie zostało dopowiedziane: lecz o Kirsten Munk mówi bez szacunku.
Teraz Tarjei mógł pokazać, na co go stać. I król naprawdę musiał się trochę pomęczyć. Nawet najmniejszy palec Jego Wielmożności nie uniknął oględzin.
– Wątroba nie jest zupełnie w porządku – oświadczył Tarjei.
– Nie? – zapytał król. – To coś poważnego?
– Na razie nie, ale jest trochę powiększona.
– Co można na ta poradzić?
– Dolegliwości powstają w wyniku mocnych trunków, Wasza Wysokość – wyjaśnił Tarjei dyplomatycznie.
– Hm – mruknął król. – No, trudno, to będę miał kiepską wątrobę.
Młody Norweg znalazł jeszcze kilka drobnych dolegliwości.
– Ale poza tym muszę stwierdzić, że Wasza Wysokość cieszy się zdumiewająco dobrym zdrowiem, biorąc pod uwagę wiek i wielkie przeciążenie pracą. To dobrze mieć taki wspaniały organizm.
Blisko pięćdziesięcioletniemu monarsze sprawiło to wyraźną przyjemność.
– Ale – dodał Tarjei surowo – lekarz Waszej Wysokości ma zupełną słuszność. Wasza Królewska Mość musi odpoczywać jeszcze przynajmniej tydzień.
– Tymczasem Tilly zbierze siły. I oddziały Wallensteina zagrażają. Bóg wie, gdzie on już jest.
– To nie ma znaczenia. Zdrowie Waszej Wysokości jest najważniejsze. Uraz głowy może stać się przyczyną dolegliwości na całe życie, jeśli w odpowiednim czasie nie zostanie do końca wyleczony.
Król niechętnie wrócił do łóżka.
W połowie sierpnia król nareszcie poczuł się dobrze. Natychmiast zwołał radę wojenną, energiczny i porywczy jak zawsze.
Wreszcie dano sygnał do walki.
Bitwa o Nienburg nie miała nigdy przejść do historii, bo była na to zbyt niepewna, niezdecydowana i zbyt mało znacząca. Walki trwały przez cały miesiąc, lecz do generalnego starcia nie doszło. Tylko potyczki, to tu, to tam.
W końcu jednak Tilly musiał się ugiąć i król Christian, kipiący odwagą i żądzą zwycięstwa, tropił zaciekle cofające się wojska katolickie.
Lecz to właśnie pod Nienburg jeden z potomków Ludzi Lodu, obciążony złym dziedzictwem, zabił pierwszego w swoim życiu człowieka. Stało się to na stoku wzgórza za miastem i zabójca z czcią przyglądał się zbroczonemu krwią mieczowi. U jego stóp leżał martwy przeciwnik.
Młody człowiek wpatrywał się w krew, zafascynowany. Jego oczy lśniły migotliwie, a on śmiał się cicho.
– Jestem nieśmiertelny, niezwyciężony! – szeptał do siebie. – Naprawdę jestem jednym z nich!
Półprzytomny z podniecenia przedzierał się przez zarośla w poszukiwaniu następnych katolików. Nim zapadł wieczór, zadźgał jeszcze pięciu – przeważnie atakując od tyłu – a za każdym razem żółty płomień w jego oczach rozpalał się coraz bardziej.
Muszkiet budził w nim niechęć, naprawdę pociągała go zakrwawiona klinga.
Tak więc zły duch Ludzi Lodu objął w końcu władzę nad jednym z wnuków Tengela.
Tego samego wieczora Jesper zaprowadził pewnego chłopca, który skaleczył się w rękę, do dużego, ponurego namiotu, w którym mieścił się szpital polowy.
– Na imię Chrystusa! – zawołał nagle. – To przecież Tarjei! Co ty tu, u licha, robisz?
Tarjei także patrzył zdumiony.
– Czy to nie chłopak stajennego? Co, na Boga…?
Radość obu była wielka i szczera. A stała się jeszcze większa, gdy Jesper przyprowadził braci młodego doktora. Długo wszyscy czterej siedzieli w szpitalu i rozmawiali, wspominając z tęsknotą dom, dopóki nie przyniesiono ciężko rannych i Tarjei nie musiał wracać do pracy.
Trzej z nich doznali uczucia spokoju dzięki temu spotkaniu. Czwarty jednak odczuwał wyłącznie podniecenie. Buzujące, pełne oczekiwania podniecenie…
Tuż za południowymi granicami Nienburga, już po wyparciu oddziałów Tilly'ego z miasta, doszło do kolejnej potyczki. Stało się to zupełnie nieoczekiwanie, w środku nocy, tak że wszyscy żołnierze króla Christiana zostali zbudzeni przerażającymi sygnałami rogów.
Tarjei, po dwunastu godzinach pracy w szpitalu, zamierzał się akurat położyć. Musiał zmienić plany i wydać sanitariuszom polecenie, by pozostawali w najwyższej gotowości.
Trond wskoczył na konia i rzucił krótką komendę swemu małemu oddziałowi. On wiedział dokładnie, co powinien robić.
Jesper miotał się nieprzytomnie tam i z powrotem, nie mogąc znaleźć butów, dopóki Brand nie powstrzymał go zdecydowanym tonem i nie podał butów, które leżały przez cały czas na widocznym miejscu. Obaj wybiegli do swojej kompanii, a serce Branda biło niespokojnie.
Alexander Paladin nie miał czasu włożyć hełmu ani pancerza. Gnał konno na czele swego oddziału, czarne włosy rozwiewał mu nocny wiatr, a peleryna falowała za plecami. Oddział pędził za nim bez wahania, bo Alexander był zdolnym i lubianym dowódcą.
Ludzie Lodu zawsze miewali takie noce, kiedy dopełniał się ich los… Jak wtedy, gdy młoda Silje znalazła Daga i Sol, a potem spotkała Tengela i Heminga Zabójcę Wójta. Albo gdy ich domostwa w Dolinie Ludzi Lodu zostały spalone, a prawie wszyscy mieszkańcy wymordowani. Czy też noc, podczas której urodziło się to straszne dziecko, Kolgrim, co jego biedna matka przypłaciła życiem…
Teraz nadeszła taka właśnie noc, gdy miały się rozstrzygnąć losy wielu z Ludzi Lodu.
Walka długo nie ustawała. Alexander Paladin wkrótce pożałował, że nie włożył pancerza. Wraz z małym oddziałem został wplątany w bezpośrednią walkę z katolickimi knechtami. Już, już zwycięstwo przechylało się na stronę ludzi Alexandra, gdy nagle rozległ się strzał z muszkietu i margrabia szarpnął się do tyłu, czując przeszywający ból w plecach. Dwóch ludzi podtrzymało go, zanim zdążył spaść z konia.
Bój trwał nadal. Walka przycichała, to znów wybuchała ze zdwojoną siłą. Głuche dudnienie armat mieszało się z trzaskiem wystrzałów i okrzykami bólu.
Alexander niczego już jednak nie słyszał.
Gdy się ocknął, stwierdził, że płoną wokół niego małe, chybotliwe światełka.
Umarłem, pomyślał. Czuwają przy moich zwłokach.
Po chwili jednak zrozumiał, że znajduje się w namiocie szpitalnym, i otworzył oczy. Czuł się taki zmęczony, tak nieznośnie wyczerpany.
Czyjś spokojny głos przemawiał do niego. Mówił coś o kuli w plecach.
Cecylia, pomyślał. Chyba bez sensu, bo to był męski głos.
Nic go nie bolało i niczego się nie bał. Ów głęboki głos brzmiał tak uspokajająco, przynosił pociechę.
Cecylia, pomyślał znowu, po czym na dobre stracił przytomność.
Za miastem na polu bitwy Jesper i Brand zmagali się z wrogami. W zamieszaniu rozdzielili się, co Jespera bardzo przygnębiało. Nie miał pojęcia o tym, jak trzeba walczyć, i nie chciał nikogo zabijać. Kiedy nikt go nie widział, umknął i schronił się na pagórkowatym, porośniętym lasem terenie. Miał w każdym razie nadzieję, że nikt go nie zobaczył.
Noc była dość jasna; zamglony, szary półmrok pozwalał rozróżniać wszystko wokół, choć niewyraźnie.