Na drugim krańcu bitewnego pola Trond był nieustannie w ofensywie. Wydawał swoim ludziom rozsądne rozkazy, które oni wypełniali natychmiast, bowiem teraz całkowicie już polegali na jego wojskowych umiejętnościach.
Brand walczył samotnie, zamknięty w sobie, zacięty, z mieczem w dłoni.
Tarjei był śmiertelnie zmęczony. Ostatnia operacja, uszkodzony kręgosłup, była bardzo trudna. Zbliżał się brzask. Daleko nad horyzontem pojawił się szary strzęp światła, gdy lekarz wyrwał się nareszcie z wielkiego namiotu i schronił w małym lasku, by chwilę odetchnąć. Niezupełnie zdając sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje, wczołgał się na niewielkie wzgórze, położył pod osłoną olbrzymiego kamienia i zasnął. Tu miał trochę spokoju od wciąż czegoś potrzebujących pomocników i pacjentów polowego szpitala.
Nie wiedział, że jest doskonale widoczny z lasu po drugiej stronie wzgórza. Schronił się za tym kamieniem, by choć na chwilę uniknąć zajmowania się rannymi,
Nagle obudził się i zobaczył coś, co go zdumiało. Ktoś, czy ściślej mówiąc – coś, wspinało się po zboczu.
Najpierw zdziwiony, potem przerażony spoglądał na potwora pełznącego w jego kierunku.
Sądził, że to jakaś nieziemska bestia. Albo… istota z ponurej baśni, najohydniejszy stwór wojny, znany mu z legend Pożeracz Trupów. Czarny, ogromny, o wolnych, posuwistych krokach i jakichś dziwnie falistych ruchach ramion, jakby ręce i kolana przysysały się do zbocza i trzeba je było siłą odrywać. Pochylone barki, wielkie i czarne, sterczały wysoko ponad głową, słabo widoczną pod osłoną ciemności.
Tarjei nie był w stanie się poruszyć.
Ja przecież żyję, chciał krzyknąć, ja nie jestem trupem, nie zbliżaj się! Lecz nie zdołał wydobyć z siebie najcichszego nawet dźwięku.
Nie, to mi się tylko przyśniło, pomyślał znowu. To mara, zaraz się obudzę.
Wyobrażał sobie, jak musi wyglądać twarz tego potwora, który podchodził coraz bliżej. Oblicze Pożeracza Trupów, słyszał o nim. O długich, ostrych jak u piły zębach, o toczących ślinę ustach w na wpół zgniłej twarzy… Nie, to chorobliwe myśli, obudź się, Tarjei, zbudź się z tego koszmaru!
Potwór był już na wzgórzu. Rzucił się na leżącego, pochylił nad nim, ciężki i zwalisty. Wtedy Tarjei spojrzał wprost w tę twarz i zobaczył w jej mrocznej głębi parę błyszczących, kocich oczu…
– Nie! – wrzasnął, zdjęty przerażeniem. – Nie! Czy ty oszalałeś? Jestem przecież Tarjei, twój brat! Co z tobą? Co ty robisz?
– Tak – syknęła wstrętna postać, zrywając z siebie wielką, czarną derkę, którą przedtem ściągnęła z jakiegoś martwego konia, by ukryć pod nią twarz. Nie przerażające oblicze Pożeracza Trupów, lecz całkiem zwyczajną, ludzką twarz, która jednak, tak jak ją widział teraz Tarjei, była czymś najokropniejszym na świecie. – Tak – syknęła znowu wstrętna postać. – Tak, ty jesteś Tarjei, który zabrał wszystko, co powinno należeć do mnie! Dlaczego Tengel nie pomyślał, że to ja powinienem dostać skarb?
Ale on wiedział, ja wiem, że wiedział.
– Na Boga jedynego, jeżeli to jest żart…
Tarjei wątpił jednak, czy to żart. Te oczy mogły należeć tylko do obciążonego złym dziedzictwem potomka Ludzi Lodu.
Z żalu i obrzydzenia odczuwał ból w sercu.
– Gdzie masz skarby, Tarjei? Mów, i to zaraz! Gdzie ukryłeś te wszystkie czarodziejskie przedmioty? Tutaj? W namiocie?
– Tego nigdy ci nie powiem, wiesz o tym. Nie dostaniesz niczego. Dziadek…
Oczy zapłonęły żółtym blaskiem.
– Mów!
Bezlitosne ręce chwyciły go za gardło i Tarjei musiał zebrać wszystkie siły, by stawić opór. Młodszy brat zawsze żywił wobec niego respekt, zdołał więc wyrwać się z jego uścisku i uskoczyć w bok. Stoczył się na łeb na szyję po zboczu, po to tylko, by natychmiast poczuć, że ta straszna istota, która była jego bratem, znów się na niego rzuca.
– Gdzie to jest? – syczał napastnik. – Korzeń mandragory! Oddaj mi go! Oddaj mi wszystko, to jest moje, moje!
W tym momencie, tuż przy jego uchu, rozległ się trzask wystrzału z muszkietu. Potwór szarpnął się i powoli, bezwładnie osunął na brata.
Tarjei, rozdygotany, uwolnił się i stanął na drżących nogach.
– To ja – powiedział Jesper, wytrzeszczając przerażone, dziecinne oczy pod zbyt długą lnianoblond grzywką. – To ja wystrzeliłem z muszkietu!
– Dzięki – wykrztusił Tarjei, po czym skulił się i bezradnie szlochał u boku martwego brata.
– Ja strzeliłem – powtarzał Jesper. – Myślałem, że to jakiś katolik, który chce cię zabić, a zastrzeliłem jego, mojego przyjaciela!
On także zaczął płakać.
Tarjei zdołał się opanować.
– Postąpiłeś słusznie, Jesper. I nie myśl już o tym więcej! Uratowałeś mnie i uratowałeś także jego przed strasznym życiem człowieka odrzuconego, pozbawionego domu, pełnego zła.
Jesper jęczał.
– On ma takie okropne oczy, Tarjei. Ja chcę do domu.
Ktoś biegł w ich stronę, ale żaden z chłopców nie był w stanie przygotować się do obrony. Na szczęście okazało się, że to tylko Brand.
– Co się stało? – zapytał. – Słyszałem…
Przerażony spoglądał na zabitego.
– Dobry Boże, to przecież Trond. Ale jak on wygląda?
Martwe oczy wciąż miały jeszcze jakiś matowy, żółty blask, widoczny w szarym świetle rozświtu.
– On był obciążony złym dziedzictwem, Brand. Dziadek wiedział, że jeden z nas jest obciążony. Cecylia mi powiedziała. Słyszała, jak babcia kiedyś o tym mówiła.
Brand nie zdawał sobie sprawy, że głośno myśli:
– Tak, bo w naszym pokoleniu też powinien ktoś być…
Tarjei powiedział w zamyśleniu:
– W naszym rodzie zawsze było tak, że to ci obciążeni, ci źli dziedziczyli czarodziejski skarb. Ale dziadek to odmienił. On chciał, żeby te rzeczy służyły ludziom, by je wykorzystywano w służbie dobru. Dlatego zabronił mi dać cokolwiek z tego Kolgrimowi. I dlatego nie chciałem niczego powiedzieć naszemu biednemu, skazanemu na zatracenie bratu.
Łzy znowu popłynęły mu z oczu i nic nie mógł na to poradzić. Pociągał nosem.
– On napadł na własnego brata – wyjąkał znowu Jesper, który wciąż nie mógł otrząsnąć się z szoku po tym, co zrobił. – Zachowywał się jak szalony!
Brand zrozpaczony krzyknął głośno:
– Ale jak mogło do tego dojść? Że on stał się taki?
– Wojna. Mordowanie. Krew – powiedział Tarjei zgnębiony. – Wszystko to musiało ożywić w nim złe moce. A Trond zawsze marzył o wojnie, powinniśmy o tym pamiętać. Już wtedy coś w nim było.
Podszedł do zmarłego brata i zamknął mu oczy. Gdy zniknął ich żółty blask, twarz odzyskała spokój.
Z lasu wyszło kilku oficerów.
– Co się stało? O co tu chodzi? Nasz najwaleczniejszy młody wojownik nie żyje? Powinniście byli go widzieć parę godzin temu! Wykazywał tak niezwykłą odwagę, że pułkownik Kruse postanowił go awansować. Sam widziałem, że bezlitośnie pozbawił życia co najmniej sześciu katolickich diabłów. Uf, jaka szkoda, że to się stało!
– Ale powinien mieć pogrzeb z wszystkimi honorami – powiedział drugi z oficerów. – Jako jeden z bohaterów Nienburga!
Trzej młodzi Norwegowie zrazu milczeli. Dopiero po chwili Tarjei wyjaśnił:
– To jest nasz brat.
Oficerowie wyrazili swoje współczucie. Po czym jeden z nich wskazał na Jespera.
– Ale ten młody mięczak ściągnął hańbę na nasz oddział. Przed chwilą widziano, jak dezerterował.
– Nie, panie kapitanie – wyjaśnił pospiesznie Brand. – To była jego pierwsza bitwa i zniósł ją bardzo źle. Musiał się schronić w krzakach z bardzo pilną potrzebą.
Oficerowie ściągnęli usta, by nie okazać rozbawienia, a Jesper uśmiechnął się niepewnie, wdzięczny przyjacielowi, że go uratował.