Выбрать главу

– Nie, wcielili nas siłą.

– Ty, moim zdaniem, też jesteś stanowczo za młody – powiedział Alexander do Branda. – Porozmawiam z kim trzeba, żebyście obaj mogli wejść do oddziału, który będzie transportował rannych do domu.

Twarz Jespera pojaśniała z radości. Brand także poczuł ogromną ulgę.

– Kiedy przyjedziecie do Danii, możecie obaj mieszkać w moim domu, u Cecylii – mówił dalej Alexander. – Ona się ucieszy, wiem o tym. Ale z ciebie, młody człowieku – zwrócił się na koniec do najstarszego z braci – z ciebie zrezygnować nie możemy.

Tej nocy Alexander nie mógł zasnąć. Leżał i rozmyślał o swoim życiu, o tym, co minęło i co dopiero miało nadejść. Niewiele znajdował powodów do zadowolenia. Jedyne jaśniejsze punkty to była jego praca, z którą do tej pory radził sobie znakomicie, fakt, że był człowiekiem zamożnym, i wreszcie spotkanie z Cecylią.

Ale co ona teraz zrobi, jeśli paraliż nie ustąpi? Może odczuje ulgę?

Nie, tak źle o Cecylii myśleć nie mógł.

Jednego jasnego punktu nie brał pod uwagę, mianowicie swego szlachetnego charakteru. Tylko że nad tym nigdy się po prostu nie zastanawiał.

Wodził wzrokiem za Tarjeim, gdy ten chodził z lampą po namiocie, by po raz ostatni przed nocą popatrzeć na rannych.

Z tym chłopcem nie wolno mi się zaprzyjaźnić zbyt blisko, pomyślał jeszcze bardziej zaniepokojony. On jest za bardzo podobny do Cecylii.

Za bardzo podobny do Cecylii?

Sam nie zdawał sobie sprawy ze znaczenia swoich słów.

Gdyby sobie to uświadomił, to byłby pewnie porządnie przestraszony.

ROZDZIAŁ IX

Był już październik, gdy wielki transport rannych mógł nareszcie wyruszyć do Danii.

Wśród odjeżdżających żołnierzy znaleźli się też Brand z rodu Ludzi Lodu i jego przyjaciel Jesper. Alexander Paladin natomiast musiał jeszcze przez jakiś czas pozostać w obozie. Tarjei bał się go poruszyć. Młody lekarz wielokrotnie próbował usunąć kulę z ciała swego nowego kuzyna, lecz za każdym razem musiał dać za wygraną. Obiecał Alexandrowi, że wyśle go do domu z następnym transportem. Nikt jednak nie był w stanie przewidzieć, kiedy wojenne szczęście się odwróci.

W tej chwili sprawy nie wyglądały dobrze. Królowi Christianowi nie udało się wyprzeć Tilly'ego z Dolnej Saksonii, a tymczasem na horyzoncie pojawiło się nowe zagrożenie. Wallenstein, który z dwudziestoma tysiącami swoich knechtów zajął Magdeburg i Halberstadt, teraz bardzo szybko zbliżał się do pozycji protestantów.

Ponadto książęta protestanccy nie mogli dojść do porozumienia. Ich sojusz zaczynał się rozpadać, ustalenia co do kontyngentów żołnierzy, broni i pieniędzy zostały zerwane i nieoczekiwanie Christian znalazł się w izolacji. Mimo wszystko nie tracił odwagi, zdecydowany zwyciężać. I zdobyć wojenną sławę, choć akurat do tego nie przyznawał się głośno.

Jesper bardzo przejął się tym, że może nareszcie wrócić do przytulnej, bezpiecznej zagrody swoich kochanych rodziców. Gotów był pokonać całą długą drogę do domu skacząc na jednej nodze, gdyby tylko to mogła przyspieszyć powrót. Uważał, że transport rannych wlecze się w ślimaczym tempie.

Brand cieszył się znacznie mniej. Wciąż myślał, jaką to straszną nowinę będzie musiał przekazać rodzicom. On i Tarjei zgodnie uznali, że Trond powinien pozostać tym bohaterem, jakim uczynili go dowódcy oddziału. Ich niepokój budził jednak Jesper. Czy potrafi zachować w tajemnicy to, co wiedział o tragicznych wydarzeniach? Zaklinał się, oczywiście, że nie piśnie ani słowa, lecz Brand okropnie się bał, czy nie będzie to zbyt poważnym obciążeniem dla prostej i otwartej natury Jespera. Lękał się też, by jakieś nierozważne słowo przyjaciela nie wzbudziło podejrzeń rodziców.

Pokonali już pół drogi do Danii, gdy w transporcie wybuchła dyzenteria. I tak już bezradni ciężko ranni żołnierze znaleźli się teraz w jeszcze gorszej sytuacji. I żaden Tarjei nie mógł im pomóc, bo go z nimi po prostu nie było. Jesper chodził już o kulach, mógł więc radzić sobie sam. Brand, który nie był przecież ranny, musiał pomagać w utrzymaniu w czystości noszy chorych, przez co także się zaraził.

Wielu żołnierzy trzeba było pozostawić w grobach wykopanych z największym pośpiechem na skraju drogi. Jeden po drugim gaśli cicho, jakby zasypiali, na swoich noszach. W końcu grupa już tak stopniała, że trudno by było nazwać ją oddziałem. Składała się z co najwyżej dwudziestu ludzi, słaniających się na nogach i szukających nawzajem u siebie pomocy.

Brand czuł się tak źle, że go porzucono jako beznadziejny przypadek. Wierny Jesper został przy nim i patrzył, jak oddział znika daleko na bezkresnych pustkowiach Holsztynu.

– Gdybym miał zachować się jak bohater, powinienem cię teraz usilnie prosić, byś poszedł do domu i nie przejmował się mną – powiedział Brand z nieśmiałym uśmiechem. – Przecież ojciec Klaus i mama Rosa czekają na ciebie. Ale rozumiesz chyba, że i ja strasznie bym chciał wrócić do domu, jeszcze raz zobaczyć ukochaną Lipową Aleję. Jeśli nie wrócę, nie będzie jej miał kto odziedziczyć.

– Bez ciebie się nie ruszę – oświadczył Jesper zdecydowanie.

– Dzięki, stary przyjacielu – rzekł Brand. – Ale jak my pójdziemy dalej? Ty ze swoją nogą i ja z tym brzuchem, nad którym nie panuję?

Jespera także nie ominęła zaraza, ale chorował lekko; krwawa biegunka nie była w stanie złamać tego rosłego chłopskiego syna, zahartowanego i uodpornionego na wszelkie bakcyle w małej izbie Rosy. Gdyby nie ta nieszczęsna noga, mógłby się właściwie uważać za zdrowego.

– No, dobrze – rozstrzygnął wątpliwości Brand, śmiertelnie zmęczony. – Spróbujemy jakoś się uratować. Tarjei nauczył mnie tego i owego. Pamiętam, jak on i dziadek przed wieloma laty pomagali ludziom podczas zarazy. Wtedy Tarjei mówił tylko o jednym: gotować i gotować… Nie bardzo rozumiem, dlaczego, bo przecież gotowanie niszczy rzeczy, prawda? Musimy jednak słuchać jego rad. Zresztą co innego możemy zrobić? Na razie ja i tak nie jestem w stanie ruszyć się z miejsca. Czy mógłbyś rozpalić ognisko i znaleźć jakieś naczynie, w którym moglibyśmy wygotować nasze ubrania?

To długie przemówienie wyczerpało go całkowicie. Serce biło mu jak młotem, w głowie szumiało.

Jesper bezradnie rozglądał się dookoła. Gotować ubranie? Przecież nie jada się ubrań! I co on miałby…?

– Spróbuj coś wymyślić – szepnął Brand. – Może uda nam się odsunąć od siebie zło, które nas tu otacza, rozumiesz? Tak wtedy mówił Tarjei. Musisz też umyć nas obu w przegotowanej wodzie. I ja muszę mieć do picia gotowaną wodę. Czystą wodę, nie tę, w której wygotujesz ubrania. I nic poza tym, rozumiesz?

– Nie – odparł Jesper, który nie bardzo sobie wyobrażał, jak ta wszystko zrobić. Ale wtedy właśnie Brand stracił przytomność.

Jesper próbował wszelkimi sposobami tchnąć życie w przyjaciela, czuł się bowiem ogromnie samotny na tym pogrążającym się w mroku pustkowiu. W końcu z westchnieniem rezygnacji dał za wygraną i z największym wysiłkiem zaczął się zastanawiać nad tym, co mówił przyjaciel.

Późną nocą Brand ocknął się z omdlenia. To, co zobaczył, sprawiło, że ze zdumienia aż wytrzeszczył oczy.

Wokół niego, wspierając się na kulach, kuśtykała jakaś groteskowa, kompletnie naga postać. Ciepło ogniska ogrzewało przemarznięte ciało Branda, też zresztą całkowicie nagie. Ich wspaniałe, choć teraz bardzo sfatygowane mundury powiewały, podejrzanie skurczone, na okolicznych krzewach.

– Och, Brand – westchnął Jesper z ulgą. – Już myślałem, że umarłeś. Spójrz, zrobiłem wszystko, co kazałeś.

– Jak…? – wykrztusił Brand z trudem. Miał popękane, wysuszone na wiór wargi.

– Proszę, tu masz picie. I ciebie też umyłem.