Jesper wyjął swój żołnierski kubek i przyłożył go do ust towarzysza. Woda była bardzo gorąca, lecz Brand pił bez protestu. Jego ciało domagało się płynu.
Teraz Jesper opowiedział, jak sobie poradził.
– Przypomniałem sobie, że widziałem po drodze parę domów, więc wróciłem tam i jakaś dziewczyna mi pomogła. – Na wspomnienie tego spotkania oczy rozbłysły mu radością. – Była bardzo miła, dała mi wszystko, o co prosiłem. Obiecałem jej, że wrócę i odniosę saganek i krzesiwo. Nie masz chyba nic przeciwko temu?
– Nie, Jesper, oczywiście, że nie. Musisz to oddać. I podziękuj jak należy za pomoc!
– Dobrze. Powiedziała też, że chce zapłaty, ale nie pieniędzy. Jak myślisz, o co jej chodziło? Ja przecież nie mam jej czym zapłacić.
Brand jednak znowu popadł w zamroczenie. Jesper siedział więc u boku przyjaciela i zastanawiał się, jak wybrnąć z sytuacji.
Kiedy następnego dnia przyszedł ponownie do gościnnej zagrody, bez trudu zorientował się, o jakie podziękowanie chodziło pannie. Już nie ten sam wrócił Jesper do Branda; był promienny i szczęśliwy. Przymały po praniu mundur założony miał byle jak, we włosach pełno słomy, ale trwał w rozkosznym przekonaniu, że oto nareszcie stał się prawdziwym mężczyzną!
Rzadko można zobaczyć dumniejszego koguta, pomyślał Brand, patrząc na jaskrawo kolorową sylwetkę swego towarzysza kuśtykającego o kulach, w ledwo dopinającej się na piersiach kurtce z za krótkimi rękawami i przymałych spodniach, ale z wyjaśniającym wszystko błyskiem w poczciwych oczach.
Brand musiał wysłuchać całej historii wielokrotnie i z najdrobniejszymi szczegółami. Przyjaciel nie przywykł stosować przenośni ani omówień.
– Och, to było takie piękne, takie rozkoszne – wzdychał Jesper z błogością. – Musisz też kiedyś spróbować, Brand! Musisz! To jest tak; jakby… tak, jakby… – I Jesper porównał swoje doznania z tym, co lubił najbardziej: – Tak, jakby jeść kaszę z masłem!
Ale Brand jakoś nie za bardzo tęsknił do tego, by także spróbować. A już zwłaszcza teraz, kiedy udręczony bólami brzucha pragnął po prostu przestać istnieć.
Spędzili na pustkowiu jeszcze jedną noc. O zmroku, gdy Brand już zasnął, Jesper znowu zakradł się do zagrody, ale z domu wyszła gospodyni i przepędziła go. Następnego dnia musieli ruszać dalej, co do tego żaden nie miał wątpliwości. Tym razem dopisało im szczęście – ulitował się nad nimi jakiś chłop, który wlókł się skrzypiącą furką. Brand nie wspomniał, oczywiście, ani słowem o krwawej biegunce. Byli rannymi żołnierzami, bohaterami wojennymi, i tak ich chłop traktował.
Dzień za dniem posuwali się uparcie ku północy. Raz szybciej, raz wolniej, w zależności od tego, czy znaleźli podwodę, czy nie. Z początku Jesper musiał się zajmować większością spraw i na swój sposób robił to naprawdę dobrze. Był już doświadczonym mężczyzną i dziewczyny służące bardziej niż chętnie dawały temu postawnemu, jasnowłosemu chłopcu i jego towarzyszowi trochę strawy i nocleg w stodole w zamian za uścisk potężnych ramion i słodką chwilę gdzieś w kąciku stajni. Brand powoli dochodził do siebie i gotów był już znowu objąć przywództwo, co Jesper przyjął z wdzięcznością, lecz także z pewną przykrością. Przewodzenie nie było jego mocną stroną, ale nad dziewczynami nauczył się panować w sposób sprawiający mu niezwykłą przyjemność. Brand natomiast nawet słyszeć nie chciał o takich metodach.
Bywały okresy, i to długie, gdy obaj chłopcy doświadczali prawdziwej udręki. Marzli na kość, deszcz moczył ich do suchej nitki albo całymi dniami nie mieli co do ust włożyć. Żaden jednak nie dał za wygraną.
Nie mieli pieniędzy na podróż statkiem przez Duży i Mały Bełt. Znowu jednak pomogły im mundury. Ludzie patrzyli na tych wyczerpanych młodych ludzi z szacunkiem, a po kilku dniach oczekiwania jakiś bogaty człowiek zapłacił za ich podróż. Mieli szczęście, bo wsiedli na kuter płynący wprost z Lolland na Zelandię bez zawijania na Fionię.
Wreszcie, już w listopadzie, długo rozpytując o drogę, dotarli do Gabrielshus.
Cecylia oczywiście ucieszyła się ogromnie z ich przybycia. Wiedziała już wcześniej, że są w drodze, pisali jej o tym i Alexander, i Tarjei. W ostatnim czasie, zwłaszcza gdy transport rannych znalazł się już w Kopenhadze, a Branda i Jespera w nim nie było, zaczynała się poważnie niepokoić.
Tarjei poinformował ją o paraliżu Alexandra i ostrzegł, że nie powinna oczekiwać poprawy. Sam Alexander napisał list, który nią wstrząsnął. Cecylia może teraz odzyskać wolność, pisał. On nie ma już prawa dłużej jej zatrzymywać, skoro oba powody ich małżeństwa przestały istnieć. Ona straciła dziecko i mogłaby ponownie wyjść za mąż, on zaś nigdy nie będzie już w stanie nawiązać żadnych godnych pożałowania stosunków, które by naraziły na szwank jego reputację.
Cecylia nie mogła mu odpowiedzieć, ponieważ nie wiedziała, jak długo jeszcze szpital pozostanie w tym samym miejscu. Mogła jedynie czekać, niecierpliwa i zraniona, bolejąc nad jego losem.
Brand i Jesper spędzili w Gabrielshus kilka tygodni, by naprawdę wrócić do zdrowia przed długą morską podróżą do domu. Brand opowiedział kuzynce tragiczną historię Tronda. Cecylia od dawna wiedziała, że jeden z wnuków Tengela został dotknięty dziedziawem, wiedziała już także o jego śmierci. Alexander opisał pogrzeb z wojskowymi honorami, jaki mu sprawiono, a także jego niezwykłą umiejętność dowodzenia cudzoziemskimi żołnierzami.
Brand opowiedział też o niezwykłej przyjaźni między Alexandrem i Tarjeim, co sprawiło, że Cecylia nie mogła w nocy zasnąć. Opanowały ją trudne do zniesienia myśli, wstała więc i nerwowo przebiegała puste pokoje w ogromnym domu. W końcu postąpiła tak, jak zwykle robił Alexander, pozamykała wszystkie drzwi i okiennice, pogasiła wszystkie światła, wreszcie zamknęła się w małżeńskiej sypialni. To przywróciło jej choć w pewnym stopniu poczucie bezpieczeństwa.
Była teraz sama. Nikt nie wiedział, czy Alexander kiedykolwiek wróci do domu. A jeśli wróci… to może pozostanie przykuty na zawsze do łóżka. Ona by to zniosła, ale nie w sytuacji, że jego myśli będą przy kimś, kto jest jej tak bliski, przy jej własnym kuzynie.
O, Alexandrze, jakiś ty nieszczęśliwy, szeptała sama do siebie, zupełnie bezsilna.
Tej jesieni na froncie nie wydarzyło się nic szczególnego. Za to w Grastensholm i w Lipowej Alei, a także w chacie Klausa radości nie było końca, kiedy obaj chłopcy dotarli nareszcie do domu. Are i Meta wcześniej dowiedzieli się o śmierci Tronda i pierwsza rozpacz już nieco przycichła. Znajdowali więc siły, by cieszyć się z powrotu najmłodszego syna. Radowała ich też wiadomość, że Tarjei żyje i dobrze mu się wiedzie. Jacy byli z niego dumni! Ale oczywiście Meta popłakiwała w samotności, że nie obaj malcy, jak wciąż nazywała Branda i Tronda, wrócili do domu. Tarjei chyba nigdy nie był dla swoich rodziców „malcem”.
Największa radość zapanowała jednak w chacie Klausa, gdy wkroczył do niej Jesper. Klaus wytarł łzy szczęścia, poszedł do komórki i przyniósł najlepszą pędzoną w domu gorzałkę, po czym upił się do nieprzytomności. Tym razem Rosa mu to wybaczyła, Jesper bowiem stał się taki dorosły i urodziwy, i pewny siebie, i światowy, że rodzice nadziwić się nie mogli. Tylko ostrzyżony był strasznie! Rosa chciała natychmiast biec po nożyce do strzyżenia owiec, ale obaj mężczyźni zaprotestowali gwałtownie. Teraz jest czas na świętowanie i na opowiadanie! I Jesper opowiadał. Opowiadał o swoich przygodach tak, że nabierały blasku wielkich czynów. Ostatecznie wszyscy w chacie zostali całkowicie przekonani, że bez Jespera oddziały duńskie byłyby skazane na zatracenie! Młodsza siostra bohatera z przejęciem głaskała jego niegdyś piękny mundur, z rozwartymi szeroko oczyma wsłuchując się w niezrozumiałe słowa o krajach i miastach, które chyba w ogóle nie mogły istnieć, bo znajdowały się tak daleko stąd. Starszy brat zresztą tak żonglował tymi dziwnymi nazwami, że sami mieszkańcy by ich nie poznali. Bo Braunschweig w ustach Jespera brzmiał jak „Bronnsvik”, a „Stenborgen”, „Hammern” i „Paddebom”, były jego własnymi nazwami miast Steinburg, Hameln i Paderborn.