Potrzeba było co prawda wiele wyobraźni, żeby to zauważać, lecz oni byli więcej niż pewni, że to prawda. Oboje. I oto, nieoczekiwanie, sprawy pogorszyły się dramatycznie.
Mniej więcej w dziesięć dni po tamtym pierwszym, słabiutkim drgnieniu Wilhelmsen przyszedł do Cecylii.
– Wasza wysokość, plecy pana margrabiego już wczoraj wieczorem bardzo mi się nie podobały.
Cecylia wstała natychmiast i poszła za kamerdynerem do sypialni.
Alexander leżał na brzuchu, a na jego grzbiecie widać było niedużą, czerwoną plamę. Zapewniał, że go to nie boli.
– Musieliśmy nadwerężyć twoje plecy – powiedziała Cecylia zaniepokojona. – Zrezygnujemy z porannych ćwiczeń.
– Musimy? – wymamrotał Alexander w poduszkę.
– O, zdaje się, że je polubiłeś? – zdziwiła się Cecylia, ale Wilhelmsen był poważny.
– Myślę, że najlepiej zrobić przerwę, wasza wysokość.
– Ale jeżeli zaprzepaścimy to, co już uzyskaliśmy?
To, co już uzyskaliśmy, myślała Cecylia z goryczą. Mój Boże, tak strasznie tego mało.
Następnego ranka plecy były jeszcze bardziej czerwone, a jeszcze następnego niepokojąco spuchły. Zaczęły też boleć, przyznawał Alexander. Skóra zrobiła się napięta i powyżej pasa bolesna, tak że nie można jej było dotknąć.
O Boże, myślała Cecylia przerażona, co my zrobimy? Tarjei! Żeby tak Tarjei tutaj był!
Tego dnia zamknęła się w swoim pokoju i położyła na łóżku.
Czyż nie była jedną z Ludzi Lodu? Czyż nie odziedziczyła wielu cech Sol, tak jak Tarjei odziedziczył umiejętności lecznicze Tengela i jego miłość do ludzi? Oboje, Tengel i Sol, należeli do obciążonych dziedzictwem. Czy wolno przypuszczać, że ona, Cecylia, i Tarjei także mają odrobinę nadprzyrodzonych zdolności tamtych dwojga? To by się teraz mogło bardzo przydać.
W każdym razie byłoby rzeczą głupią nie spróbować.
Cecylia zamknęła oczy. Tarjei, Tarjei, Tarjei, powtarzała w kółko w myślach. Imię kuzyna krążyło jak w głębokiej studni, krążyło i spływało coraz niżej i niżej, aż jej świadomość opuściła ziemię i osiągnęła gdzieś w głębi jej duszy taki poziom, gdzie istniało już tylko pragnienie, by Tarjei przybył.
Próba przywołania kuzyna na odległość była tak wyczerpująca, że Cecylia wkrótce po prostu zasnęła.
We śnie zobaczyła parę promiennych oczu z jakimś diabelskim błyskiem. I roześmiane usta.
Widziała tę twarz już wcześniej. W hallu w Lipowej Alei. Wisiał tam namalowany przez Silje portret Sol, czarownicy, do której ona była taka podobna.
Cecylia uśmiechała się przez sen.
A Tarjei rzeczywiście znajdował się niedaleko.
Kiedy zrobił już wszystko, co było do zrobienia przy rannych w bitwie pod Lutter am Barenberge, poczuł się bardzo, bardzo zmęczony. Tęsknił do domu. Wkrótce miną dwa lata od chwili, kiedy po raz ostatni widział Lipową Aleję.
Tybinga mogła poczekać. Nie miał teraz sił wracać do przerwanych studiów. Zresztą w zamian za czas stracony na wojnie zyskał ogromne doświadczenie.
Podróż do domu jawiła mu się jednak teraz jako niezwykle ciężkie zadanie. Najpierw musiał wypocząć. Po pewnych wahaniach wyruszył więc, piechotą, do zamku Lowenstein. Pokusa, by pozwolić sobie na odpoczynek w luksusie i przepychu, pośród przyjaciół, była zbyt wielka.
Po dwóch dniach zastukał do wielkiej zamkowej bramy i przyjazny odźwierny, który go naturalnie rozpoznał, wpuścił wędrowca do środka. Tarjei wyleczył go kiedyś z bolesnej dolegliwości, usunął mu wrastające w palce nóg paznokcie.
Cornelia szalała z radości. Tylko z największym trudem Tarjei zdołał się od niej uwolnić na tyle, by wyjaśnić, że jest śmiertelnie zmęczony. Ciotka i wuj Cornelii ulitowali się nad nim i odprawili dziewczynkę, tak że mógł się wreszcie położyć. Zdążył tylko wyrazić zachwyt nad małą i bardzo żywą, pulchną, ponad roczną już teraz Marką Christianą i zasnął.
Obudził się następnego dnia koło południa, bo ktoś szeptał jego imię. Raz po raz.
– Tarjei! Tarjei, śpisz?
– Śpię – wymamrotał.
– To szkoda – Cornelia wybuchnęła głośnym śmiechem z tego żartu.
Tarjei otworzył oczy.
– Dzień dobry, kochanie – powiedział.
– Dzień? Jaki dzień? – prychnęła. – Słońce chyli się już ku zachodowi!
– Co? – krzyknął Tarjei i podniósł się na posłaniu. – Przespałem całą dobę?
– Tak. Zastanawiałam się już, czy nie wylać ci wody na twarz, ale nie zrobiłam tego. To ładnie z mojej strony, prawda?
Teraz Tarjei się roześmiał i poczochrał jej włosy.
– O Boże, jak cudownie jest znowu cię widzieć, Cornelio! Prawdziwą, żywą małą dziewczynkę zamiast tych rosłych, silnych chłopów w morzu gwałtu i śmierci. Cornelio, najdroższa przyjaciółko!
– Każdego wieczora prosiłam w pacierzu, żebyś wrócił – powiedziała i ściskała go z bezgraniczną radością.
– A ja byłem już prawie pewien, że się więcej nie spotkamy – mamrotał na wpół uduszony falbankami jej sukienki.
– Jesteś moim najlepszym przyjacielem – oświadczyła Cornelia sentymentalnie.
Tarjei wyplątał się z koronek i blond loków.
– Ale ja nie mogę tu długo zostać – powiedział.
– Dlaczego nie?
– Bo moja matka i ojciec nie wiedzą, co się ze mną dzieje. Nie mają pojęcia, czy żyję, czy zginąłem. Nie widziałem ich już tak dawno.
Cornelia próbowała uronić kilka łez.
– Nie chcę, żebyś odjeżdżał, ale żal mi twoich rodziców.
– No, popatrzcie, co za postęp! Cornelia, przyszła hrabina Erbach von Breuberg, myśli o uczuciach innych ludzi!
– Jesteś złośliwy! – prychnęła urażona.
– Kochana Cornelio, oboje jesteśmy teraz starsi. Ja mam dziewiętnaście lat, a ty… no, ile ty właściwie masz lat?
– Niedługo skończę jedenaście.
– O właśnie. Dlatego powinniśmy być mądrzejsi. Ja muszę jechać, to z pewnością rozumiesz. Czy ty umiesz czytać i pisać?
– Oczywiście! Nie myślisz chyba, że jestem taka niewykształcona jak ci biedni chłopi i służba ze wsi?
– Posłuchaj no, ty przebrzydły mały snobie – rzekł Tarjei, potrząsając dziewczynką. – Ja sam po części jestem jednym z tych, o których wyrażasz się z taką niechęcią. Nie chcę słyszeć od ciebie takich rzeczy, w przeciwnym razie koniec z naszą przyjaźnią. Rozumiesz?
Tym razem udało jej się wycisnąć parę łez.
– Nie krzycz na Cornelię – chlipnęła, pociągając nosem. – Tylko nie ty! Ja jestem przecież teraz grzeczna.
– To dobrze. Umiesz pisać listy?
– Oczywiście, że umiem – rozjaśniła się. – Ciotka Juliana mnie nauczyła.
– Bardzo dobrze! Wobec tego napiszę do ciebie, jak tylko będę znowu miał stały adres. A ty mi odpiszesz, prawda?
– Och, tak! Nareszcie będę miała do kogo pisać! Spiesz się wobec tego i jedź, żebym jak najprędzej dostała list!
– O przewrotna istoto! – rzekł Tarjei po norwesku.
Na drogę dostał konia. Był to prezent od hrabiego za wszystko, co zrobił dla nich, a zwłaszcza dla ich najcenniejszego skarbu, Marki Christiany. Koń bardzo ułatwiał podróż. Tarjei bez przeszkód dotarł do Kopenhagi i teraz czekał na statek do Norwegii.
Niecierpliwił się. W miarę upływu czasu wyobrażał sobie coraz wyraźniej, jak tam w domu czekają na najstarszego syna, który gdzieś przepadł, a może zginął.
Głupstwa, mówił sobie, próbując się otrząsnąć z przykrych myśli.
I wtedy ogarnęło go gwałtowne pragnienie, żeby odwiedzić kuzynkę Cecylię. Nie było to jakieś przelotne pragnienie, potrzeba, która pojawia się i mija; odczuwał prawdziwy, przemożny przymus.
Tylko gdzie Cecylia mieszka? Adres brzmiał „Gabrielshus”, to wiedział, bo pisywał do niej listy. Ale gdzie to jest?