Oszczędzono mu jednak dalszych rozterek. Drzwi się otworzyły i wyszła akuszerka.
Złożyła mu w ramionach jakieś zawiniątko.
Boże, węzełek leciutki jak piórko. Tam chyba niczego nie ma!
Przyglądał się niepewnie.
Czarny jak węgiel lok włosów. Ciemnoczerwona twarzyczka. Dwie niewiarygodnie małe, wymachujące rączki.
– Mała margrabianka, wasza wysokość. Córeczka.
Alexander znowu przełknął ślinę. Jego córeczka! Dziewczynka.
Delikatne ukłucie zawodu pojawiło się w sercu i natychmiast zniknęło. Bo gdy już trzymał tę małą istotkę w ramionach, ogarnęło go uczucie więzi z nią, czułość i odpowiedzialność.
Zalała go wielka fala miłości. Śmiał się i czuł, że wzrok mu się mąci.
– Cecylia była taka gruba, a urodziła taką kruszynkę! Prawie nic! Ale za to jakie nic!
Znowu musiał podziwiać swoją nowo narodzoną córeczkę.
W drzwiach stanął felczer.
– O nie, panie margrabio! To jeszcze nie koniec! Będzie jeszcze coś!
– Co?
– Idź szybko do pani – powiedział felczer do akuszerki.
Bliźnięta? Dwie małe dziewczynki!
Akuszerka wyrwała mu dziecko i pobiegła do rodzącej. Alexander stał z pustymi rękami i wsłuchiwał się w żałosne kwilenie.
Ale kiedy ja ją trzymałem, to nie płakała, pomyślał. Może czuła się bezpieczna u mnie, swego ojca?
Chciał w każdym razie wierzyć, że tak było.
Tym razem Cecylia nie krzyczała. Ale słyszał jej tłumione jęki i wiedział, że coś się dzieje.
Nagle dwa dziecięce głosiki zmieszały się ze sobą. Dzieci żyły!
Jeszcze raz dzięki, dobry Boże!
Teraz nie mógł już stać posłusznie za drzwiami. Zapukał.
– Zaraz, chwileczkę – zawołała akuszerka. No dobrze, proszę!
Alexander wszedł. Zobaczył przed sobą zmęczone, lecz rozjarzone oczy Cecylii. Akuszerka i felczer także się śmiali. Narodziny bliźniąt to zawsze nadzwyczajne wydarzenie.
Zdarzało się, rzecz jasna, ciągle, iż sądzono, że bliźnięta są rezultatem czarów, i to z dzieci, które urodziło się jako drugie, mordowano lub wynoszono do lasu, lecz działo się tak w nieoświeconych i zabobonnych środowiskach.
– Ale… one nie są takie same! – zawołał Alexander. – Myślałem, że bliźnięta są do siebie podobne jak dwie krople wody!
– Jeśli rodzą się z jednego łożyska, to tak – wyjaśnił felczer. – Te jednak pochodzą z dwóch.
Drugie dziecko miało ciemnorude, lśniące włosy, układające się w loki, podczas gdy włosy pierwszego były proste. Rysy twarzy też się różniły.
Dzieci były jednak zdrowe i dobrze zbudowane.
Alexander śmiał się zakłopotany.
– Mieliśmy zamiar, jeśli urodzi się dziewczynka, dać jej na imię Gabriella, po mojej nieszczęśliwej matce. Ale jak nazwiemy tę drugą? Może Lisa? Żeby imię zaczynało się na tę samą literę, co imię twojej matki, Liv? Albo Leonora?
– Sądzę, że on czułby się tym bardzo urażony – powiedziała Cecylia z uśmiechem.
Alexander ze zdumienia otworzył usta. Po czym roześmiał się szeroko.
– Czy chcecie powiedzieć… że to jest chłopiec?
– A co by miało być? – odparła Cecylia wesoło.
Nowo upieczony ojciec opadł przy niej na łóżko.
Cecylia powiedziała z czułością:
– Ty wszystko zawsze musisz robić tak dokładnie, Alexandrze! Zasłużyłeś na podziękowania!
– To ja tobie dziękuję, najdroższa! To nam się udało, prawda? – zwrócił się do akuszerki i felczera.
– Nie mogło być lepiej, wasza wysokość! – potwierdził felczer.
Oboje z Cecylią myśleli o tym samym: o zaczarowanym miejscu w lesie, gdzie dzieci zostały poczęte. A może naprawdę przewrotna czarownica Sol, roześmiana szelmowsko, tam była? I sprawiła im taką wspaniałą niespodziankę!
Ale to tylko taka nic nie znacząca myśl, która przyszła im do głowy.
Jeśli pominąć Tronda, który nie zdążył założyć rodziny, to spośród wnuków Tengela jeszcze tylko Tarjei nie miał dziedzica. Nic jednak nie wskazywało na to, że ma zamiar spieszyć się z małżeństwem.
Liv zawołała Kolgrima.
– Słyszałeś? Twoja ukochana ciotka Cecylia urodziła dwoje maleńkich dzieci. Chłopca i dziewczynkę.
– O, wspaniale! – powiedział Kolgrim. – Jak mają na imię?
– Dziewczynka jest Lisa Gabriella, po mnie i po drugiej babci. Nie znaleźli jednak odpowiednich imion na D i na Ch, żeby było po dziadku, Dagu Christianie, więc nazwali chłopca Tancred Christoffer. Wiesz, w naszej rodzinie wielu chłopców dostaje imię zaczynające się na T, po Tengelu Dobrym.
– Albo po Złym.
– Och nie, co ty!
– A po kim ja mam imię?
Liv zawahała się na moment, co nie uszło uwagi chłopca.
– Po twoim dziadku, Christianie. Sam słyszysz, że to podobnie brzmi: Christian – Kolgrim. Wyobrażasz sobie, jak to będzie wesoło, kiedy dzieci tutaj przyjadą? Będziesz się z nimi bawił!
– Oczywiście, babciu. A czy szybko przyjadą?
– Nie, dzieci są jeszcze za małe.
– Czy ciocia Cecylia przesyła pozdrowienia dla mnie?
– No oczywiście! Patrz, tu jest napisane: „Pozdrów mojego kochanego Kolgrima, ode mnie i od Alexandra!” Poznajesz literę K, prawda? I A, w imieniu wuja Alexandra.
– A Mattiasa nie pozdrawia?
– Owszem, ale nie w tym samym miejscu.
Kolgrim skinął głową.
– Idę na dwór, babciu.
– Dobrze, idź. Tylko ubierz się porządnie, bo to jeszcze nie wiosna.
Jak to dobrze, że ci dwaj przyrodni bracia, Kolgrim i Mattias, tak się ze sobą zaprzyjaźnili, pomyślała i pospiesznie uścisnęła najstarszego wnuka.
Dopilnowała, żeby się ubrał przed wyjściem, a potem poszła do Irji. Oczy Liv rozjaśniły się, kiedy jej wzrok padł na Mattiasa, trzylatka, bawiącego się drewnianym konikiem. Na widok babki uśmiechnął się tak ciepło, że mogłoby to zmiękczyć najbardziej zatwardziałe serce.
Mattias jest niezwykłą, cudowną istotą, myślała. Wszyscy to mówią. Żeby nie wiem jak człowiekowi było trudno, to na widok tego chłopca robi mu się lżej na duszy. Jakby odbijało się w nim całe dobro świata.
Kolgrim wdrapał się na wzgórze na tyłach Grastensholm. Lubił tam przebywać. Miał stamtąd widok na oba dwory i czuł się jak władca świata.
Tego dnia jednak był w ponurym nastroju.
Inne dzieci w takiej sytuacji powiedziałyby pewnie: No, to teraz wszystko przepadło! Teraz znowu nie mam nikogo.
Kolgrim jednak nie należał do takich.
– Teraz ostatnie więzy zostały zerwane – szepnął. – Teraz nic mnie już z nimi nie łączy. Jestem wolny! Wolny!
Zawrócił i poszedł w las.
Po jakimś czasie zatrzymał się i rozpalił ognisko za pomocą krzesiwa, które wyprosił u służących w kuchni. Połyskującymi żółtym blaskiem oczyma wpatrywał się w płomienie.
– Jacy oni są głupi – szeptał. – Jak łatwo ich nabrać! Wystarczy sprawiać wrażenie grzecznego, to już wszyscy człowieka kochają i zapominają o ostrożności.
Wziął długi patyk i złamał go na trzy części. Tylko on dostrzegał w nich lalki. Figurki trojga dzieci. Powoli ciskał je w płomienie, jedną po drugiej.
Nikt go tego nie uczył. Po prostu wiedział, sam z siebie.
Siedział w kucki przy ognisku i patrzył, jak patyki płoną.
Mały, grzeczny, dobry i chętny do pomocy Kolgrim uśmiechał się. Zimny, paskudny uśmiech wykrzywiał jego rysy tak, że stały się podobne do tych, jakie miał zaraz po urodzeniu. Oczy, w których odbijało się światło ogniska, połyskiwały jak ślepia dzikiej bestii na skraju lasu w mroźną zimową noc.
Margit Sandemo