Niezła mowa, trochę melodramatyczna, ale bez dwóch zdań obrazowa. Nie powiedziałam tego głośno. Właściwie prawie nie oddychałam. Nawet najmniejszy ruch mógł zwrócić jej uwagę. Wystarczyłby byle pretekst.
Zachary chyba także zdawał sobie z tego sprawę. Skłonił się, nie odrywając wzroku od jej twarzy. Potem bez słowa odwrócił się i ruszył w stronę niedużych drzwi. Szedł wolno, jakby nie groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Przy otwartych drzwiach przystanął i wykonał w moją stronę zapraszający ruch ręką. Zerknęłam na Jean-Claude’a, który wciąż stał tam, gdzie go zatrzymała.
Nie wspomniałam o gwarancji bezpieczeństwa dla Catherine, nie było okazji. Sprawy potoczyły się zbyt szybko. Otworzyłam usta; może Jean-Claude domyślił się, o co chciałam poprosić. Uciszył mnie jednym ruchem szczupłej, bladej dłoni. Ręka wydawała się równie biała jak koronki przy koszuli. Jego oczodoły wypełniły się niebieskimi płomieniami. Długie czarne włosy zafalowały wokół jego trupio bladej twarzy. Zupełnie zatracił wszelkie pozory człowieczeństwa. Jego moc omiotła moją skórę, aż poczułam, że jeżą mi się drobne włoski na ramionach. Objęłam się z całej siły, wpatrując się w istotę, która była Jean-Claudem.
– Uciekaj! – krzyknął do mnie, a jego głos poraził mnie jak piorun.
Poczułam się jak chlaśnięta biczem, aż dziw, że nie zaczęłam krwawić. Zawahałam się i ujrzałam Nikolaos. Powoli, bardzo wolno zaczęła unosić się w górę. Lewitowała. Mlecznobiałe włosy tańczyły wokół jej trupiej twarzy. Uniosła kościstą szponiastą dłoń. Przez bursztyn skóry przezierały kości i żyły.
Jean-Claude obrócił się jak fryga, szponiastą dłoń smagnęła w moją stronę. Coś wyrżnęło mnie o ścianę, znalazłam się tuż przy drzwiach. Zachary złapał mnie za rękę i przeciągnął przez próg.
Wyrwałam mu się. Drzwi zatrzasnęły się tuż przed moim nosem.
– Jezu – wyszeptałam.
Zachary stał u podnóża wąskich, biegnących pod górę schodów. Wyciągnął do mnie rękę. Twarz miał mokrą od potu.
– Proszę!
Jego dłoń zatrzepotała jak ptak schwytany w sidła.
Spod drzwi wypłynął odór. Przywodził na myśl smród gnijących ciał. Fetor nabrzmiałych zwłok, sprażonych słońcem, popękanej skóry i krwi psującej się w napęczniałych żyłach. Zakasłałam i cofnęłam się gwałtownie.
– O Boże – wyszeptał Zachary. Jedną ręką zakrył usta i nos, drugą wyciągnął do mnie.
Zignorowałam jego gest, ale stanęłam przy nim u podnóża schodów. Otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale w tej chwili skrzypnęły drzwi. Drewno zaczęło się wyginać i trzeszczeć, jakby uderzały w nie podmuchy potężnej wichury. Wiatr zaczął wypływać przez szparę pod drzwiami. Poczułam, jak rozwiewa mi włosy. Pokonaliśmy kilka stopni schodów, podczas gdy ciężkie drewniane odrzwia łomotały targane podmuchami huraganu, który nie powinien był rozpętać się w tym niedużym pomieszczeniu. Tornado w zamkniętym pokoju? Wiatr niósł ze sobą słodki, mdlący fetor gnijących ciał. Spojrzeliśmy na siebie nawzajem i zrozumieliśmy się bez słów. Oni albo my. Odwróciliśmy się i zaczęliśmy biec, jakby gonił nas diabeł. Za tymi drzwiami nie mogła szaleć wichura. Wiatr nie mógł ścigać nas po tych wąskich kamiennych schodach. W tamtym pokoju nie było gnijących zwłok. Ale czy na pewno? Boże, nie chciałam tego wiedzieć. Naprawdę.
13
Fala uderzeniowa przetoczyła się po schodach w górę. Podmuch cisnął nas na stopnie jak zabawki. Drzwi zostały wyrwane przez potężną eksplozję. Zaczęłam pełznąć na czworaka, byle jak najdalej stąd, chciałam jedynie uciec. Zachary podniósł się i pociągnąwszy za rękę, pomógł mi wstać. Pobiegliśmy.
Za nami rozległ się skowyt, nie widzieliśmy jego źródła. Wiatr hulał i ryczał jak potępieniec. Włosy przesłoniły mi twarz, wpadły do oczu, oślepiły. Zachary ani na chwilę nie puszczał mojej ręki. Ściany był gładkie, kamienne schody śliskie, nie było się czego trzymać. Przylgnęliśmy do schodów i przytuliliśmy się do siebie.
– Anito – rozległ się jedwabisty szept Jean-Claude’a. – Anito.
Próbowałam wejrzeć w podmuchy wiatru, zamrugałam. Nic tam nie było. – Anito. – Wiatr powtarzał moje imię. – Anito.
Coś rozbłysło nieopodal. Błękitny płomyk. Dwa niebieskie ogniki unosiły się na wietrze.
Oczy: czy to były oczy Jean-Claude’a? Czyżby nie żył?
Niebieskie płomyki zaczęły opadać coraz niżej. Wiatr nawet ich nie tknął.
– Zachary! – krzyknęłam, ale mój głos utonął w ryku wichury. Czy on też to widział, czy może traciłam zmysły?
Niebieskie płomyki opadały coraz niżej i nagle poczułam, że nie chcę, aby mnie dotknęły, podobnie jak zrozumiałam, co właśnie zamierzały uczynić. Coś mi powiedziało, że to nie byłoby dla mnie dobre.
Wyrwałam się Zachary’emu. Krzyknął coś do mnie, ale wiatr wył i skrzeczał pośród wąskich ścian jak kolejka górska, która wyrwała się spod kontroli. Nie było słychać żadnych innych dźwięków. Zaczęłam pełznąć w górę schodów, a wiatr chłostał mnie ziemnymi podmuchami, usiłując zepchnąć w dół. I nagłe pojawił się jeszcze jeden dźwięk, głos Jean-Claude’a pod moją czaszką.
– Wybacz mi.
Błękitne ogniki pojawiły się tuż przed moją twarzą. Przylgnęłam do ściany i zamachnęłam się szeroko, mierząc w nie. Moje dłonie przeszły przez nie bez żadnego efektu. Jakby ogników w ogóle tam nie było.
– Zostaw mnie w spokoju! – krzyknęłam.
Płomyki przepłynęły przez moje dłonie jak przez powietrze i wdarły się do moich oczu. Świat zmienił się w błękitne szkło, ciszę, pustkę, niebieski lód. Usłyszałam szept:
– Uciekaj, uciekaj. – Znów siedziałam na schodach, mrugając i wpatrując się w wiatr. Zachary gapił się na mnie.
Wiatr ustał, jakby ktoś wyłączył dmuchawę. Cisza była ogłuszająca. Oddychałam krótko, płytko, nerwowo. Nie miałam pulsu. Nie czułam bicia serca. Słyszałam tylko swój oddech, zbyt głośny, zbyt płytki. Wreszcie wiedziałam, co oznaczało, że przerażenie zaparło komuś dech w piersiach.
W tej ciszy głos Zachary’ego wydawał się zbyt donośny i ochrypły. Wydaje mi się, że szeptał, ale zabrzmiało to jak krzyk.
– Twoje oczy płoną błękitnym blaskiem!
– Ciii, ciii – wyszeptałam, właściwie nie wiem dlaczego, ale chyba nie chciałam, żeby ktoś usłyszał jego słowa i dowiedział się, co zaszło. Od tego zależało moje życie. Nie słyszałam już szeptu w mojej głowie, ale ostatnia rada wydawała mi się całkiem rozsądna. Uciekaj. Tak. Ucieczka wydawała się słusznym posunięciem.
Cisza była niebezpieczna. Oznaczała, że walka dobiegła końca, a zwycięzca mógł zająć się teraz innymi sprawami. Nie chciałam stać się jedną z tych zaległych spraw.
Wstałam i podałam rękę Zachary’emu. Wydawał się zaskoczony, ale przyjął ją i wstał. Pomogłam mu się pozbierać i pobiegliśmy dalej. Musiałam uciec, musiałam, w przeciwnym razie dziś, tutaj, czekałaby mnie śmierć. Nie miałam co do tego najmniejszych wątpliwości. Uciekałam, a stawką było moje życie. Gdyby Nikolaos teraz mnie ujrzała, zginęłabym. Moje chwile byłyby policzone.
A ja nawet nie wiedziałam dlaczego.
Albo Zachary’emu udzieliła się moja panika, albo uznał, że wiedziałam coś, o czym on nie miał pojęcia, bo rzucił się do ucieczki wraz ze mną. Kiedy jedno z nas się potknęło, drugie pomagało mu wstać i tym sposobem jakoś sobie wspólnie radziliśmy. Biegliśmy, aż nogi zaczęły odmawiać nam posłuszeństwa, a moją pierś z braku powietrza zaczął przeszywać dojmujący ból.