To w dużej mierze zasługa naszego szefa, Berta Vaughna. Ten facet był biznesmenem, showmanem, dzieckiem szczęścia, maszynką do robienia pieniędzy i szczwanym oszustem. Oczywiście nie pakował się w nic nielegalnego, był na to za sprytny, ale… Większość ludzi postrzega siebie w kategoriach postaci pozytywnych, jak dawni bohaterowie westernów, kowboje w białych kapeluszach. Niektórzy przywdziewają czarne kapelusze i jest im z tym dobrze. Bert lubił kolor szary. Niekiedy mam wrażenie, że gdyby go zranić, zacząłby krwawić na zielono, nowiutkimi banknotami prosto z drukarni.
To on sprawił, że talent powszechnie uznawany za niezwykły, kłopotliwa klątwa lub doznanie religijne, polegające na ożywianiu zmarłych, stał się narzędziem sporych skądinąd zysków. To my, animatorzy, posiadaliśmy ów talent, ale to Bert wiedział, co należy zrobić, aby stał się on rentowny. Trudno się z tym nie zgodzić. Mimo to zamierzałam spróbować.
Ściany recepcji wyłożone są tapetą w kolorze bladej zieleni, z małymi orientalnymi znakami w odcieniach zielem i brązu. Dywan jest gruby i bardzo miękki, zielony, zbyt blady, aby mógł imitować trawę, lecz mimo wszystko bardzo się stara. Wszędzie stoją rośliny.
Po prawej stronie drzwi napotykamy fikusa beniaminka, smukłego jak wierzba i z małymi, skórzastymi zielonymi listkami. Nieomal oplata on krzesło stojące przed jego donicą. Drugie drzewko rośnie w przeciwległym rogu, wysokie i proste, ze spiczastą koroną przypominającą zwieńczenie palm – to dracena. Oba drzewa sięgają do sufitu. Poza tym w każdym wolnym miejscu tego niedużego zielonego pokoju stoją tuziny innych, mniejszych roślinek.
Bert uważa, że pastelowa zieleń ma kojące działanie, a rośliny sprawiają, że w biurze czujemy się swojsko, jak w domu. Mnie kojarzy się to raczej z nieudolnym połączeniem kostnicy i kwiaciarni.
Mary, nasza dzienna sekretarka, ma ponad pięćdziesiąt lat. Ile ponad, to jej prywatna sprawa. Włosy ma krótkie i tak sztywne, że nie porusza ich nawet silniejszy powiew wiatru. To zasługa pokaźnej porcji lakieru. Mary nie uznaje walorów naturalnego wyglądu. Ma dwóch dorosłych synów i czworo wnucząt. Gdy weszłam, uśmiechnęła się do mnie z pełnym profesjonalizmem.
– Czym mogę… och, to ty, Anito. Nie sądziłam, że zjawisz się przed siedemnastą.
– Nie miałam takiego zamiaru, ale muszę pomówić z Bertem i zabrać parę rzeczy z mojego gabinetu.
Zmarszczyła brwi i zerknęła do ksiąg, gdzie notowała nasze spotkania, a ściślej godziny naszych spotkań z klientami.
– Teraz w twoim gabinecie jest Jamison. Ma klienta.
W naszym małym biurze są tylko trzy gabinety. Jeden należy do Berta, a dwa pozostałe dzielimy między sobą my, szaraczkowie. Większość naszej pracy wykonywana jest w terenie, a dokładniej na cmentarzu, toteż nie musimy korzystać z owych dwóch nieszczęsnych gabinetów wszyscy naraz. Nasze miejsce pracy mogło przywodzić na myśl wspólne mieszkanie w studenckiej bursie.
– Jak długo ma potrwać to spotkanie?
Mary zerknęła do notatek.
– To matka, której syn myśli o przyłączeniu się do Kościoła Wiecznego Życia.
– Czy Jamison próbuje go do tego nakłonić czy raczej mu to odradzić?
– Anito! – rzuciła karcącym tonem Mary, ale nie zamierzałam spasować. Kościół Wiecznego Życia był zborem wampirów. Pierwszym kościołem w historii, który gwarantował swoim wiernym życie wieczne i nie rzucał słów na wiatr. Dowody widać było czarno na białym. Zero oczekiwania. Zero tajemnic. Jedynie wieczność podana na srebrnej tacy. Większość ludzi i tak nie wierzy w istnienie nieśmiertelnej duszy. Przejmowanie się czymś takim jak Piekło i Niebo albo czy jesteś prawym człowiekiem, było ostatnimi czasy wyjątkowo niepopularne. Nic więc dziwnego, że wierni napływali do kościoła całymi tabunami. Jeżeli nie wierzyłeś, że przystąpienie do zboru pozbawi cię nieśmiertelnej duszy, cóż miałeś do stracenia? Jedynie dni. Posiłki. W sumie niewiele. Z utratą takich drobiazgów można się od biedy pogodzić.
Mnie niepokoiła kwestia utraty duszy. Moja nieśmiertelna dusza nie jest na sprzedaż, nawet za całą wieczność. Bo, widzicie, ja wiedziałam, że wampiry nie są nieśmiertelne. Nawet krwiopijcy mogli umrzeć. Wiem, bo sama unicestwiłam paru z nich.
Jakoś tak się dziwnie składało, że nikt nie był ciekaw, co się dzieje z duszą wampira, gdy ten zostanie ostatecznie unicestwiony. Czy istnieją dobre wampiry, które po śmierci idą do Nieba? Szczerze mówiąc, nie potrafiłam sobie tego wyobrazić.
– Czy Bert także ma klienta?
Raz jeszcze zajrzała do księgi.
– Nie. Jest wolny. – Uniosła wzrok i uśmiechnęła się, jakby ucieszyła się, że może mi pomóc. Może faktycznie tak było.
Prawdą jest, że Bert zajął najmniejszy z naszych trzech gabinetów. Ściany są pomalowane na pastelowy niebieski kolor, a dywan jest o dwa tony ciemniejszy. Bert uważa, że to uspokaja klientów. Ja mam wrażenie, jakbym znalazła się w bryle błękitnego lodu.
Bert nie pasował do małego niebieskiego gabinetu. Bo widzicie, Bert nie należy do ułomków. Mierzy metr dziewięćdziesiąt, ma szerokie bary i atletyczną sylwetkę, z lekkimi tylko oponkami w pasie. Białe włosy ma niemal całkiem wygolone tuż nad uszami. Silna opalenizna stanowi ostry kontrast dla jego bladych oczu i siwych włosów. Jego oczy mają dziwny szarawy kolor przywodzący na myśl brudną okienną szybę. Trzeba się nieźle namęczyć, aby sprawić, że te brudnoszare oczy rozpromienia się, ale tak właśnie było w tej chwili. Bert praktycznie szczerzył się do mnie. To był zły znak.
– Anito, cóż za miła niespodzianka. Usiądź. – Machnął w moją stronę niedużą kopertą. – Dostaliśmy dziś czek.
– Czek? – spytałam.
– Za zajęcie się przez ciebie sprawą zabójstw tych wampirów.
Zapomniałam. Na śmierć zapomniałam, że w którymś momencie obiecano mi za to pieniądze. To wydawało się absurdalne i obrzydliwe, że Nikolaos wszystko próbowała zatuszować pieniędzmi. Sądząc po wyrazie twarzy Berta, była to spora suma.
– Ile?
– Dziesięć tysięcy dolarów. – Powiedział to przeciągle, aby ta chwila trwała jak najdłużej.
– To za mało.
Zaśmiał się.
– Anito, robisz się chciwa na starość. Sądziłem, że to moja domena.
– To za mało, jeżeli w grę wchodzi życie Catherine i moje.
Jego uśmiech nieznacznie przygasł. W oczach pojawiło się niedowierzanie, jakby właśnie przed chwilą dowiedział się ode mnie, że zajączek wielkanocny nie istnieje. Nieomal usłyszałam jego głos, gdy pyta mnie, czy będzie musiał odesłać czek.
– O czym ty mówisz, Anito?
Powiedziałam mu, pomijając parę drobiazgów. Choćby Cyrk Potępieńców. Niebieski płomyk. A także mój pierwszy wampirzy znak.
Kiedy doszłam do tego, jak Aubrey wyrżnął mną o ścianę, mruknął:
– Żartujesz.
– Chcesz zobaczyć sińce?
Dokończyłam moją opowieść i wlepiłam wzrok w jego poważne kanciaste oblicze. Dłonie o dużych, niezgrabnych palcach spoczywały płasko na blacie biurka. Obok, na stercie manilowych kopert, leżała ta nieduża, z czekiem. Twarz mego szefa była skupiona, zatroskana. Nie potrafił ukryć targających nim emocji. Zawsze potrafiłam go przejrzeć i zorientować się, co działo się w jego wnętrzu. Nieomal widziałam te poruszające się trybiki. Muszę przyznać, że miał głowę nie od parady.
– Nie przejmuj się, Bert, możesz zrealizować czek.
– Naprawdę, Anito, nie sądziłem…
– Oszczędź sobie.
– Mówię serio, Anito, nigdy celowo nie przyjąłbym zlecenia, które mogłoby narazić twoje życie na niebezpieczeństwo.