Pokręciłam głową, jakby to mogło usunąć sprzed moich oczu obraz tego chłopca. Prawie się udało. Klęczałam z teczkami w dłoniach, gdy do gabinetu wparował Jamison. Z hukiem zatrzasnął za sobą drzwi. Spodziewałam się, że tak zrobi.
Jego skóra miała barwę ciemnego miodu, oczy były bladozielone, długie kędzierzawe włosy okalały pociągłą twarz. Włosy były prawie kasztanowe. Jamison był pierwszym zielonookim rudzielcem, jakiego w życiu spotkałam. Był szczupły, prawie chudy, ale nie dzięki regularnym ćwiczeniom, a za sprawą genów. Jedyne podnoszenie ciężarów Jamison uskuteczniał z kolegami w knajpie.
– Nigdy więcej tego nie rób – powiedział.
– Niby czego? – Wstałam, przyciskając teczki do piersi.
Pokręcił głową i prawie się uśmiechnął, ale był to gniewny uśmiech, wypełniony błyskiem małych białych zębów.
– Nie zgrywaj cwaniary.
– Przepraszam – mruknęłam.
– Bzdura, wcale nie jest ci przykro.
– Rzeczywiście, jeżeli chodzi o to, że dałam tej kobiecie numer do Fieldsa, to nie. Wcale nie jest mi przykro z tego powodu. Zrobiłabym to jeszcze raz.
– Nie lubię, jak ktoś próbuje odebrać mi klientów.
Wzruszyłam ramionami.
– Mówię serio, Anito. Nigdy więcej tego nie rób. Miałam ochotę zapytać „Bo co?” ale nie zrobiłam tego.
– Nie masz uprawnień, by doradzać ludziom, czy powinni zostać nieumarłymi, czy też nie.
– Bert uważa inaczej.
– Bert wziąłby forsę nawet za dokonanie zamachu na papieża, gdyby tylko uznał, że zdoła się z tego jakoś wywinąć.
Jamison uśmiechnął się, łypnął na mnie spode łba, po czym mimowolnie uśmiechnął się raz jeszcze.
– Ty jak już coś powiesz, to…
– Dzięki.
– Tylko nie próbuj już podbierać mi klientów, dobra?
– Obiecuję, że już więcej nie będę się wtrącać do twoich rozmów o ożywianiu zmarłych.
– To za mało – mruknął.
– Nie licz na więcej. Nie masz uprawnień na udzielanie ludziom porad. To nie jest właściwe. Powiem więcej, to jest złe.
– Nasza mała perfekcjonistka. Zabijasz ludzi za pieniądze. Jesteś ni mniej, ni więcej jak tylko kontraktową morderczynią.
Wzięłam głęboki oddech i powoli wypuściłam powietrze. Nie zamierzałam dziś się z nim kłócić.
– Wykonuję egzekucje zbrodniarzy, mając na to pełne poparcie ze strony wymiaru sprawiedliwości.
– Owszem, ale lubisz to, co robisz. Podnieca cię wbijanie kołków. Nie potrafisz wytrzymać jednego tygodnia bez skąpania się w czyjejś krwi.
Patrzyłam na niego jak osłupiała.
– Naprawdę w to wierzysz? – spytałam.
Nie spojrzał na mnie, ale koniec końców odparł:
– Nie wiem.
– Biedne, zagubione wampiry, nieszczęsne, niezrozumiałe istoty. Zgadza się? Ten, który mnie naznaczył, zamordował dwadzieścia trzy osoby, zanim sąd pozwolił mi na wyeliminowanie go. – Odchyliłam koszulkę, aby pokazać mu bliznę na obojczyku. – Ten wampir zabił dziesięć osób. Specjalizował się w małych chłopcach, mówił, że ich mięso jest najbardziej delikatne i soczyste. On nie zginął, Jamison. Uciekł. A ubiegłej nocy odnalazł mnie i groził, że się ze mną porachuje.
– Nie rozumiesz ich.
– Nie! – Szturchnęłam go palcem w pierś. – To ty ich nie rozumiesz.
Spojrzał na mnie, skrzydełka jego nozdrzy wydęły się, oddychał szybko, nerwowo.
Cofnęłam się o krok. Nie powinnam go była dotykać, to wbrew przepisom. W sprzeczce nigdy nie posuwaj się do kontaktu fizycznego, bo wywołasz prawdziwą rozróbę.
– Przepraszam, Jamison. – Nie wiem, czy zrozumiał, za co go przepraszałam. Nic nie odpowiedział.
Kiedy przeszłam obok niego, zapytał:
– Co to za akta?
Zawahałam się, ale znał je równie dobrze jak ja. Zorientowałby się, co zginęło.
– Zabójstw wampirów.
Odwróciliśmy się do siebie dokładnie w tej samej chwili. Nasze spojrzenia odnalazły się.
– Przyjęłaś pieniądze? – spytał.
Zamurowało mnie.
– Wiedziałeś o tym?
Skinął głową.
– Bert chciał, aby zamiast ciebie wynajęli mnie, ale się nie zgodzili.
– A przecież masz takie wspaniałe referencje. I robisz im taką dobrą prasę.
– Mówiłem Bertowi, że na to nie pójdziesz. Że nie zgodzisz się pracować dla wampirów.
Jego małe, bystre oczka uważnie lustrowały moją twarz, wypatrując w niej prawdy. Zignorowałam go, moje oblicze pozostało niewzruszone jak maska.
– Nawet mnie pieniądze nie śmierdzą. Pamiętaj o tym, Jamison.
– Przecież tobie wcale nie zależy na forsie.
– Widzisz, jak mało mnie znasz? Ludzie się zmieniają.
– Ale nie ty. Nie zrobiłaś tego dla pieniędzy. – To było stwierdzenie. – Co cię do tego skłoniło?
Nie chciałam mieszać w to Jamisona. Uważał, że wampiry to ludzie z kłami. A one ze swej strony utrzymywały go w błogiej nieświadomości. Nigdy dotąd nie pobrudził sobie rąk, mógł zatem nie widzieć prawdy, ignorować ją lub zwyczajnie okłamywać samego siebie. A to ostatnie mogło okazać się dla człowieka zabójczo niebezpieczne.
– Posłuchaj, Jamison, mamy odmienne zdania na temat wampirów, ale wszystko, co jest w stanie zabijać krwiopijców, może równie dobrze przerabiać ludzi na befsztyk tatarski. Chcę dopaść tego szaleńca, zanim on, ona lub ono zabierze się do zwykłych śmiertelników.
To było całkiem zgrabnie uszyte kłamstewko. Brzmiało zgoła prawdziwie. Jamison spojrzał na mnie i zamrugał. Czy mi uwierzy, czy nie, będzie zależeć od tego, jak bardzo chciał mi uwierzyć. Do jakiego stopnia pragnął, aby jego świat pozostał bezpieczny i czysty. Wolno, jeden jedyny raz skinął głową.
– Uważasz, że jesteś w stanie dopaść coś, czego nie potrafią schwytać mistrzowie wampirów?
– Najwyraźniej oni myślą, że tak. – Otworzyłam drzwi, a on wyszedł za mną na korytarz. Może wypytywałby mnie dalej, może nie, ale nagle usłyszałam czyjś głos.
– Anito, jesteś gotowa? Możemy iść?
Odwróciliśmy się oboje; musiałam być równie zdumiona jak Jamison. Z nikim się nie umawiałam.
W jednym z foteli w holu, na wpół ukryty wśród roślin siedział mężczyzna. W pierwszej chwili go nie poznałam. Gęste brązowe włosy sczesane do tyłu, obcięte krótko, podkreślały urodę jego oblicza. Oczy ukrył za szkłami ciemnych okularów. Odwrócił głowę i dopiero z profilu dostrzegłam, że związał włosy w sięgający aż do kołnierza koński ogon. Iluzja prysła. Miał na sobie niebieską dżinsową kurtkę z podniesionym kołnierzem. Krwistoczerwony podkoszulek współgrał z jego opalenizną.
Wstał powoli, uśmiechając się, i zdjął okulary.
To był Phillip, człowiek z bliznami. Nie rozpoznałam go w ubraniu. Na szyi, z boku, nosił opatrunek, na wpół przesłonięty postawionym kołnierzem.
– Musimy porozmawiać – stwierdził.
Zamknęłam usta i spróbowałam jakoś wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji.
– Phillipie, nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie.
Jamison spojrzał najpierw na niego, potem na mnie. Zmarszczył brwi. Nie ukrywał podejrzliwości. Mary, opierając podbródek na dłoniach, z rozbawieniem obserwowała całą sytuację.
Zapadła nieprzyjemna, krępująca cisza. Phillip wyciągnął do Jamisona rękę. Wymamrotałam:
– Jamison Clarke, a to Phillip… przyjaciel.
Nie zdążyłam ugryźć się w język. Kobieta, mówiąc o przyjacielu, zwykle ma na myśli kochanka. To słowo w jej ustach nabiera całkiem innego znaczenia.
Jamison uśmiechnął się szeroko.
– A więc ty jesteś… przyjacielem Anity.
Ostatnie dwa słowa wymawiał przeciągle, jakby rozkoszował się ich smakiem.
Mary westchnęła bezgłośnie. Phillip zauważył to i posłał jej swój olśniewający, przenikający do głębi, zmysłowy uśmiech. Zaczerwieniła się.