I tam właśnie zmierzałam. Nie ma to jak miły, uroczy poranek.
Już przy drzwiach dobiega cię hałas. Dźwięki lunaparku, gwar tłumów, odgłosy setek ludzi. Potoki różnobarwnych świateł rażą oczy, gwarantują ci dobrą zabawę lub konieczność pożegnania się z niedawno zjedzonym śniadaniem. A może to tylko nerwy dawały mi znać o sobie.
W powietrzu unoszą się różne zapachy: waty cukrowej, kukurydzy na gorąco, prażonych orzeszków, lizaków, lodów, potu i czegoś jeszcze. Woń krwi, miedziany zapach przywodzący na myśl monety, przenika wszystkie inne. Większość ludzi nie rozpoznaje go. Poza zapachem krwi w powietrzu unosi się coś jeszcze, aura przemocy. Rzecz jasna przemoc nie ma zapachu. Mimo to jest wyczuwalna, jest wszędzie dokoła. Nasuwa skojarzenia z zamkniętymi od dawna pokojami i butwiejącymi tkankami.
Nigdy tu nie przychodzę z własnej woli, wyłącznie w sprawach służbowych. Z ramienia policji. Ileż bym dała, aby towarzyszyło mi teraz kilku posterunkowych.
Tłum rozstąpił się jak Morze Czerwone. Ludzie zrobili przejście dla Wintera, Pana Mięśniaka i czym prędzej jeden przez drugiego instynktownie schodzili mu z drogi. Postąpiłabym tak samo, ale wątpiłam, aby było mi to dane.
Winter miał na sobie klasyczny strój siłacza: kostium w czarno-białe pasy, odsłaniający większą część jego muskularnego torsu. Pasiaste trykoty opinające jego potężne uda zdawały się pulsować w rytm pracy mięśni jak druga skóra. Siłacz miał biceps większy niż moje dwa ramiona razem wzięte. Zatrzymał się przede mną, wielki jak góra i świadomy przewagi swego wzrostu.
– Czy cała twoja rodzina jest obrzydliwie wielka, czy tylko tobie tak się porobiło? – spytałam.
Zmarszczył brwi, przymrużył powieki. Chyba nie załapał. No trudno.
– Za mną – rozkazał. To rzekłszy, odwrócił się i ponownie wtopił się w tłum. Chyba spodziewał się, że pójdę za nim jak grzeczna, miła dziewczynka. Cholera. W jednym rogu magazynu wznosił się olbrzymi niebieski namiot. Stała przed nim kolejka ludzi, podchodzący jeden po drugim pokazywali bilety. Jakiś mężczyzna tubalnym głosem zawołał:
– Panie i panowie, już wkrótce zaczynamy nasze przedstawienie. Kupcie bilety i wejdźcie do środka. Zobaczcie niesamowitego wisielca. Będziecie świadkami egzekucji hrabiego Alcourta.
Przystanęłam, żeby posłuchać. Winter nie zaczekał na mnie. Na szczęście jego szerokie białe plecy nie rozpłynęły się w tłumie. Musiałam podbiec, by za nim nadążyć. Nie znosiłam tego. Zawsze w takiej sytuacji czułam się jak dziecko biegnące za dorosłym. Jeżeli mała przebieżka będzie najgorszą rzeczą, jaka mi się dziś przytrafi, będzie naprawdę klawo.
Opodal stał olbrzymi diabelski młyn, jego podświetlony szczyt niemal dotykał sklepienia. Mężczyzna wyciągnął w moją stronę rękę z piłką baseballową.
– Niech pani spróbuje szczęścia, mała panienko.
Zlustrowałam wzrokiem nagrody. Cały rządek pluszowych zwierzaków i paskudnych laleczek. Pluszaki przeważnie przedstawiały drapieżniki, miękkie, mechate pantery, kosmate miśki, cętkowane węże i wielkouche, zębate nietoperze.
Łysy facet przebrany za klowna sprzedawał bilety do gabinetu luster. Przyglądał się dzieciom wchodzącym do szklanego labiryntu. Nieomal czułam ciężar wzroku, jakim taksował ich ciała, jakby chciał zapamiętać najdrobniejszy szczegół ich budowy. Nikt prośbą ani groźbą nie nakłoniłby mnie do przejścia obok niego i wejścia w migoczący nurt tej szklanej rzeki.
Jeszcze dalej mieścił się tunel strachu, znów klowni, krzyki, gwałtowne podmuchy powietrza. Prowadzący do środka metalowy chodnik uginał się i dygotał. Mały chłopiec omal nie spadł z kładki. Matka pomogła mu wstać. Dlaczego rodzice przyprowadzali dzieci do tego przerażającego miejsca?
To zabawne, ale był tu nawet nawiedzony dom. Jak dla mnie lekka przesada. Cały ten cholerny magazyn był jednym wielkim domem koszmarów.
Winter przystanął przed niedużymi drzwiami prowadzącymi na zaplecze. Łypał na mnie spode łba, skrzyżowawszy muskularne ramiona na równie muskularnym torsie. Ramiona nie za bardzo się łączyły, były zbyt umięśnione, ale trzeba przyznać, że robił co w jego mocy.
Otworzył przede mną drzwi. Weszłam do środka. Wysoki łysol, który towarzyszył Nikolaos przy naszym poprzednim spotkaniu, stał na baczność pod ścianą. Jego pociągłe oblicze wydawało się całkiem przystojne, a oczy, głębokie i zastanawiające, przyciągały tym większą uwagę, że nie miał włosów i ten element fizjonomii, zwykle przykuwający wzrok kobiet, w jego przypadku nie wchodził w rachubę; patrzył na mnie jak surowy nauczyciel na krnąbrną uczennicę. Musisz zostać ukarana, młoda damo. Ale czym właściwie zawiniłam?
Głos mężczyzny miał wyraźny brytyjski akcent, ale był jak najbardziej ludzki.
– Przeszukaj ją, sprawdź, czy ma przy sobie broń, zanim zejdziemy na dół.
Winter pokiwał głową. Po co mówić, skoro wystarczą proste gesty? Jego wielkie łapska uniosły moją kurtkę i wyłuskały spod niej pistolet. Pchnął mnie w bark tak mocno, że okręciłam się jak fryga. Drugi pistolet też znalazł. Czy naprawdę sądziłam, że pozwolą mi zatrzymać broń? Tak, chyba tak. Ależ jestem głupia.
– Sprawdź, czy ma na przedramionach noże.
Cholera.
Winter schwycił za rękawy mojej wiatrówki, jakby chciał je rozerwać.
– Zaczekaj, proszę. Mogę przecież zdjąć kurtkę. Tak będzie łatwiej. Jeśli chcesz, ją także będziesz mógł sprawdzić.
Winter odebrał mi oba noże, które miałam przypięte na przedramionach. Łysy przeszukał moją wiatrówkę w poszukiwaniu ukrytej broni. Nic więcej nie znalazł. Winter obszukał mnie poniżej pasa, ale niedokładnie. Nie znalazł noża przypiętego przy kostce. Miałam broń, a oni o tym nie wiedzieli. Punkt dla mnie.
Zeszliśmy w dół po długich schodach i stamtąd do pustej sali tronowej. Może moja mina coś zdradzała, bo mężczyzna powiedział:
– Mistrzyni czeka na nas razem z twoim przyjacielem.
Mężczyzna szedł przede mną. Za plecami miałam Wintera. Może liczyli, że spróbuję uciec. No jasne. Tylko dokąd miałabym uciekać?
Zatrzymaliśmy się przed wejściem do lochu. Skąd wiedziałam, że przyjdziemy właśnie tutaj? Łysol zapukał do drzwi dwukrotnie, ani za głośno, ani zbyt cicho.
Zapadła cisza, po chwili z wnętrza dobył się wysoki śmiech. Na ten dźwięk poczułam, jak cierpnie mi skóra. Nie chciałam znów zobaczyć Nikolaos. Nie chciałam ponownie trafić do celi. Chciałam wrócić do domu.
Drzwi otworzyły się. Valentine zrobił zamaszysty ruch ręką.
– Wejdź, wejdź. – Tym razem nosił srebrną maskę. Do czoła maski przylepiony był kosmyk jego rudych włosów, lepkich od krwi.
Serce podeszło mi do gardła. Żyjesz, Phillipie? Z trudem pohamowałam się, by nie zawołać go na całe gardło.
Valentine stanął przy drzwiach, jakby czekał, aż przestąpię próg. Spojrzałam na bezimiennego łysola. Jego oblicze pozostawało nieodgadnione. Ruchem ręki nakazał mi wejść do środka. Cóż mogłam zrobić? Weszłam.
To, co zobaczyłam, sprawiło, że zastygłam w bezruchu na najwyższym stopniu. Nie mogłam pójść dalej. Po prostu nie mogłam. Aubrey stał pod przeciwległą ścianą, uśmiechając się do mnie. Jego włosy wciąż były złociste, twarz przypominała pysk bestii. Nikolaos stała, przyobleczona w powłóczystą białą suknię, która sprawiała, że jej skóra wydawała się kredowobiała, a długie proste włosy miały odcień bawełny. Była zbryzgana krwią, jakby ktoś oblał ją czerwonym atramentem.
Jej szaroniebieskie oczy wpatrywały się we mnie. Znów się zaśmiała donośnym, czystym i złym śmiechem. Nie potrafiłam znaleźć lepszego określenia. Ten śmiech był po prostu zły.