Выбрать главу

Jack potem odprowadził ich do domu, a w drodze powrotnej upajał się samotną przechadzką na świeżym powietrzu. Wcześniej jeszcze na chwilę wstąpił na plebanię, by złożyć wyrazy uszanowania pastorowi i jego małżonce, a przy okazji skosztował placka bakaliowego pani Fitzgerald, która wyjaśniła, że zawsze piecze go tydzień przed świętami – by się upewnić, czy przez rok nie wyszła z wprawy.

Następnego dnia miały się zacząć próby przed bożonarodzeniowym przedstawieniem. Jack wiedział, że wszelkie jego protesty i poranny, trochę dziecinny wybuch złości nie zdały się na nic i że jednak będzie musiał wystąpić w roli Otella. Ciekawe, czy Belle miała z tym coś wspólnego – zastanowił się i stwierdził, iż to niemożliwe. Rano dobitnie mu przecież powiedziała, że wolałaby nie widywać się z nim w ciągu tego tygodnia, tak jak on nie chciał widywać się z nią. Teraz kiedy była osobą szanowaną – a nawet więcej niż szanowaną – na pewno nie życzyła sobie, by przypominał jej o czasach, kiedy potrzebowała jego opieki i w zamian za to oddawała mu swe ciało.

Nie chciał myśleć o Belle. Nie chciał też wracać do salonu, gdzie z pewnością hrabina skupia na sobie uwagę wszystkich – tak jak to było wczoraj i dziś przy herbacie – mimo obecności nowych gości z plebani. Żeby więc tego uniknąć, postanowił odprowadzić do domu Fitza i Rosę.

Kiedy po powrocie przechodził obok pokoju muzycznego i usłyszał dochodzące stamtąd dźwięki, z ulgą nieco zwolnił kroku. To pewnie Juliana gra na fortepianie. Może dopisze mu szczęście i dziewczyna będzie sama w pokoju, a wtedy mógłby pozalecać się do niej trochę. Jeśli zaś nie jest sama, wydaje się mało prawdopodobne, aby wśród słuchaczy znajdowała się Belle. Zamiast w salonie, tu mógłby spędzić resztę wieczoru.

To jednak nie były dźwięki fortepianu – uzmysłowił sobie, kiedy nacisnął klamkę i uchylił drzwi. Skrzypce! A więc to musi być Perry albo Martin. Tym lepiej. Odpocznie sobie w swojskim męskim gronie.

Ale znów się pomylił. Cicho zamknął za sobą drzwi i wolnym krokiem podszedł przez środek pokoju do fortepianu, gdzie stała paląca się świeczka. Obok fortepianu ujrzał szczupłą, ciemnowłosą dziewczynkę, która trzymała pod brodą o wiele za duże dla niej skrzypce i grała przesuwając po strunach niezwykle długim smyczkiem. Miała zamknięte oczy, a ruchy jej ciała świadczyły, że była bez reszty pochłonięta grą. Beethoven. Jak na kogoś tak młodego grała zadziwiająco dobrze i z wyczuciem. Założywszy ręce z tyłu, Jack stał cicho, dopóki dziewczynka nie skończyła. Ciągle jednak miała zamknięte oczy, jakby wsłuchiwała się w echo swej muzyki.

– To było piękne – rzekł miękko.

Ciemne oczy, aż za duże w tej pociągłej buzi, natychmiast się otworzyły, a skrzypce zsunęły się z podbródka, gdy przestraszona dziewczynka zrobiła kilka kroków w tył.

– Nie, nie – powiedział nie ruszając się. – Nie zrobię ci krzywdy. Kim jesteś?

Słychać było jej przyspieszony oddech.

– Nazywam się Jacqueline – odparła. – Jacqueline Gellee. Nie robię nic złego. Po prostu nie mogłam zasnąć. Zawsze zasypiam z trudem.

Córka Belle. Ma francuskie imię-podobnie jak jej brat, Marcel. Przez chwilę zrobiło mu się ciężko na sercu.

– To przykre uczucie, nieprawdaż? – powiedział. -Kiedy nie można zasnąć. Insomnia – tak to się nazywa. Ja też często na nią cierpię. Masz talent. Uczysz się gry na skrzypcach?

– Nie. – Potrząsnęła głową.

– Kto nauczył cię tego utworu? – zapytał. Wzruszyła szczupłymi ramionami.

– Kiedyś go usłyszałam – odparła. – Chyba papa to grał.

Mówiła z nieznacznym francuskim akcentem. Uniósł brwi ze zdziwienia.

– A słyszałaś jeszcze coś innego? – spytał. – Umiesz zagrać jeszcze coś czy tylko to?

– Słyszałam więcej utworów – odrzekła.

– Wobec tego zagraj mi jakiś – poprosił podchodząc do fortepianu i opierając się o niego łokciem.

Stała bez ruchu przez dłuższą chwilę ze wzrokiem wbitym w dywan, zanim znowu podniosła skrzypce i oparła je o podbródek. Nie patrząc na Jacka, zaczęła grać. Po kilku minutach znowu zamknęła oczy i Jack wiedział, że całkowicie zapomniała o jego obecności. Grała Mozarta. Trochę za szybko, trochę zbyt mocno, ale na pewno z większym uczuciem, niż kiedykolwiek zdarzyło mu się słyszeć.

– Dziecko – rzekł cicho, kiedy skończyła i otworzywszy oczy, przypomniała sobie o nim – powinnaś brać lekcje.

Oboje nie usłyszeli, że otworzyły się drzwi i ktoś wszedł do pokoju.

– Jacqueline! – dał się słyszeć głos, w którym pobrzmiewały zaskoczenie i złość. – Co ty tu robisz?

Isabella spędziła popołudnie na spacerze z dziećmi. Powiedziano jej, że nie opodal na zarastającym jeziorze znajduje się mostek wsparty na trzech łukach. Zbudował go obecny książę Portland dla żony niedługo po ślubie. Z mostka roztacza się podobno malowniczy widok na dom.

Gnębiło ją okropne poczucie winy, że tu przyjechała. Może rzeczywiście jednym z powodów, dla których przyjęła zaproszenie księżnej, był ten, iż mogła spędzić z dziećmi święta na wsi, i to w miłym gronie. Ale w głębi serca wiedziała, dlaczego tak naprawdę tu przyjechała, choć dotąd wzbraniała się przed tą myślą.

Przyznała wreszcie, że być może z powodu Jacka wróciła do Anglii. Pragnęła go zobaczyć. Lecz wbrew jej nadziejom nie przyszedł z wizytą ani nie był w teatrze na żadnym z jej przedstawień.

Powinna stąd wyjechać. Duma nakazywała jej trzymać się od niego z daleka. Bo choć dzięki sukcesom scenicznym była obecnie szanowana i podziwiana, wiedziała, że dla niego jest tylko byłą utrzymanką.

Na początku w swej straszliwej naiwności wierzyła, że przydarzył im się wspaniały romans. Nawet gdy zabrał ją tamtego popołudnia do gospody i tak bardzo upokorzył, a potem rozczarował, gdyż doznała tylko bólu i szoku -nawet wtedy myślała, że to miłość. Sądziła, że zaproponował jej swe mieszkanie i opiekę, ponieważ domyślał się, w jakiej żyje biedzie i że często nie dojada. Nie traktowała tego jako transakcji handlowej. Mimo że Jack opłacał jej mieszkanie i służącą, a także dawał pieniądze na jedzenie, ubranie i inne zbytkowne drobiazgi, nie myślała o sobie jako o utrzymance.

Sądziła, że Jack kocha ją tak, jak ona kocha jego. Myślała, że w przyszłości… Ależ była naiwnie głupia. Wprost niewiarygodnie.

To był tylko jeden rok życia – dlaczego więc nie mogła o nim zapomnieć? Mimo że pod koniec Jack był dla niej szorstki, a nawet okrutny, mimo że zdawała sobie sprawę z charakteru ich związku, mimo że minęło wiele lat, w których zaznała od Maurice'a tyle dobroci i czułości, mimo że odniosła sukces, o jakim nawet nie śniła – mimo tego wszystkiego nie mogła wymazać z pamięci tamtej namiętności.

Nie powinna była tu przyjeżdżać. A już w żadnym wypadku nie należało przywozić tu dzieci.

One tymczasem świetnie się bawiły. Marcel, spokojny i zadowolony zawsze i wszędzie, podskakiwał teraz idąc obok niej i opowiadał o swym koledze, czternastoletnim Davym – synu Stanleya i Celii Stewartów, jak domyśliła się Isabella – który powiedział mu, że jutro albo pojutrze wszyscy pójdą zbierać choinę do dekoracji domu.

– I ja będę niósł ostrokrzew, maman – mówił piskliwym z podniecenia głosikiem. – A Davy pokaże mi, jak to zrobić, żeby się nie pokaleczyć.

Pięcioletni Marcel uważał za swego przyjaciela każdego, kto – niezależnie czy miał rok, czy osiemdziesiąt jeden lat – w jakiś sposób zwrócił na niego uwagę.