Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, było zostać sam na sam z własnymi myślami.
Robert dostrzegł ją za trawnikiem i ruszył pośpiesznie, aby nie zdążyła zniknąć w domu.
– Victoria! – zawołał zdyszanym głosem.
Obejrzała się. W jej oczach błysnął strach, który szybko zastąpiło uczucie ulgi.
– Przepraszam. Nie chciałem cię przestraszyć.
– Nie przestraszyłeś. A właściwie przestraszyłeś, ale cieszę się, że to tylko ty.
– Nie przejmuj się Eversleighem. Rano wyjechał do Londynu. Widziałem na własne oczy.
Rozluźniła wszystkie mięśnie, jakby w jednej chwili opadło z niej całe napięcie.
– Bogu dzięki! – odetchnęła.
– Victoria, musimy porozmawiać.
Skinęła głową.
– Tak, oczywiście. Muszę ci podziękować. Gdyby nie ty…
– Przestań z tym dziękowaniem – wybuchnął.
Zrobiła zdziwione oczy.
– W tym, co zaszło zeszłej nocy, jest dużo mojej winy – rzekł z goryczą.
– Nie! Nie mów tak. Ty mnie uratowałeś.
Robert chętnie pozwoliłby Victorii dziękować sobie jak bohaterowi. Przy niej zawsze czuł się silny i szlachetny. I brakowało mu tego przez ostatnie siedem lat. Ale sumienie nie pozwalało mu przyjmować słów wdzięczności, które mu się nie należały.
– Później o tym porozmawiamy. – Drżał mu głos. – Teraz są ważniejsze sprawy.
Przytaknęła ruchem głowy i poszła za nim w kierunku ogrodu. Gdy zorientowała się, że idą do labiryntu, spojrzała pytającym wzrokiem.
– Żeby nikt nam nie przeszkadzał – wyjaśnił.
Delikatnie się uśmiechnęła – po raz pierwszy tego dnia.
– Tylko żebym wiedziała, jak się wydostać.
Zaśmiał się, weszli między żywopłot i dotarli do kamiennej ławki.
– Dwa razy w lewo, raz w prawo i znów dwa razy w lewo – szepnął.
Znów się uśmiechnęła, wygładziła spódnicę i usiadła.
– Zapamiętałam.
Robert zajął miejsce obok. Na jego twarzy pojawiła się niepewność.
– Victoria… Torie.
Serce jej mocniej zabiło, gdy tak się do niej zwrócił.
Mimowolnie nadymał wargi i marszczył czoło, sprawiając wrażenie, że szuka najtrafniejszych słów. W końcu przemówił.
– Nie możesz tu zostać.
Otworzyła szerzej oczy.
– Przecież mówiłeś, że Eversleigh wyjechał do Londynu.
– Tak, ale to nieważne.
– Dla mnie bardzo ważne.
– Torie, nie wyjadę bez ciebie.
– Co takiego?
– Nie mogę stąd wyjechać i zostawić cię bez opieki. To, co się stało dzisiaj w nocy, może się powtórzyć.
Patrzyła na niego z powagą.
– Robert, zeszłej nocy nie pierwszy raz stałam się obiektem niechcianych umizgów dżentelmena.
Cały zesztywniał.
– To ma mnie uspokoić?
– Nigdy wcześniej nie zostałam zaatakowana tak brutalnie – przyznała. – Chcę tylko powiedzieć, że mam wprawę w radzeniu sobie z natrętami.
Złapał ją za ręce.
– Gdybym nie zjawił się w porę, on by cię zgwałcił. Albo nawet zamordował.
Wzruszyła ramionami i spojrzała w bok.
– Nie mogę sobie wyobrazić, żeby to… żeby coś takiego mogło się powtórzyć. A z zaczepkami i natarczywymi słowami umiem sobie radzić sama.
– To nie do pojęcia – wyksztusił. – Jak możesz pozwalać, żeby tak cię poniżano?
– Nie zapominaj, że nikt oprócz mnie samej nie może mnie poniżyć.
Wstał z ławki.
– Wiem o tym, Torie. Ale powinnaś unikać niezręcznych sytuacji.
– Czyżby? – Uśmiechnęła się z przymusem. – A jak niby mam tego dokonać? Muszę z czegoś żyć, panie hrabio.
– Torie, nie kpij sobie.
– Wcale nie kpię! Nigdy w życiu nie byłam tak poważna. Gdybym nie pracowała jako guwernantka, to bym głodowała. Nie mam wyboru.
– Masz – szepnął w odpowiedzi i padł przed nią na kolana. – Możesz wyjechać ze mną.
Była wstrząśnięta.
– Z tobą? Skinął głową.
– Do Londynu. Wyruszymy jeszcze dzisiaj.
Z trudem opanowała chęć rzucenia mu się w ramiona. Coś w niej ożyło i nagle przypomniała sobie, że dokładnie to samo czuła, gdy pierwszy raz oświadczył się jej siedem lat temu. Ale życie nauczyło ją ostrożności, toteż starannie dobrała słowa, zanim zapytała:
– Co dokładnie proponujesz?
– Kupię ci dom i zatrudnię służbę.
Uleciała z niej wszelka nadzieja. On nie proponuje małżeństwa. Nie chce się z nią ożenić. Zamierza uczynić z niej swoją metresę. Mężczyźni nie żenią się z metresami.
– Nigdy niczego ci nie zabraknie – dodał.
Z wyjątkiem miłości, pomyślała smutno. I szacunku.
– Co miałabym robić w zamian? – zapytała, choć wcale nie dlatego, że brała pod uwagę przyjęcie propozycji. Chciała tylko usłyszeć z jego ust jednoznaczną odpowiedź.
Osłupiał ze zdziwienia, słysząc pytanie.
– No… Eee…
– Co? – powtórzyła dobitniej.
– Ja tylko chcę być z tobą. – Ujął jej dłonie i opuścił wzrok, jakby zdał sobie sprawę z niestosowności swych słów.
– Ale nie chcesz się ze mną ożenić – powiedziała surowym tonem. Jak mogła być tak głupia i myśleć, że znów będą ze sobą szczęśliwi?
Wstał.
– Nie myślałaś chyba…
– Oczywiście, że nie. Jak mogłabym sądzić, że pan hrabia Macclesfield poślubi córkę pastora? – W jej głosie zabrzmiała drwina. – Na Boga. Ja rzeczywiście przez całe siedem lat myślałam, jak oskubać cię z majątku.
Drgnął pod wpływem jej nieoczekiwanego ataku. Te słowa poruszyły w jego duszy coś, co przypominało wyrzuty sumienia. Nigdy do końca nie potrafił wyobrazić sobie Victorii w roli chciwej spryciary szukającej bogatego męża, ale czy mógł inaczej o niej myśleć? Na własne oczy widział, jak smacznie spała, zamiast uciekać razem z nim. Znowu otoczył serce pancerzem i powiedział:
– Nie wychodzi ci sarkazm, Victorio.
– I dobrze. – Machnęła ręką. – W takim razie uważam naszą rozmowę za skończoną.
Błyskawicznym rucham złapał ją za nadgarstek.
– Hola, hola.
– Puść mnie – rzuciła stanowczo.
Wziął głęboki oddech, próbując się opanować. Nie chciał uwierzyć, że jest na tyle nierozsądna, że woli pozostać tu niż wyjechać z nim do Londynu.
– Powiem to raz jeszcze. – Wpatrywał się w nią. – Nie chcę cię tu zostawić na pastwę pozbawionych skrupułów facetów.
Jej śmiech jeszcze bardziej go wzburzył.
– Chcesz powiedzieć, że jednym pozbawionym skrupułów facetem, z którym wolno mi się zadawać, jesteś ty?
Tak. Nie! Na miłość boską, kobieto, nie możesz tu zostać.
Dumnie uniosła głowę.
– Nie widzę innego wyjścia. Zacisnął zęby.
– Właśnie ci zaproponowałem…
– Mówię… – Patrzyła lodowatym wzrokiem. -… że nie widzę innego wyjścia. Nie będę niczyją metresą.
Wyrwała się i odeszła do wyjścia z labiryntu. Robert zdał sobie sprawę, że także z jego życia.
10
Robert pojechał do Londynu i starał się wrócić do normalnego życia. Nie był w stanie przekonać sam siebie, że nie obchodzi go odmowa Victorii.
Nie jadł, nie spał. Czuł się jak bohater lichego melodramatu. Widział Victorię wszędzie. W chmurach, w tłumie ludzi, a nawet w… zupie.
Gdyby nie był taki przybity, uznał później, pewnie nie stawiłby się na wezwanie ojca.
Co kilka miesięcy markiz przysyłał mu list z żądaniem przyjazdu do Castleford Manor. Początkowo były to ostre polecenia, ale z czasem listy przybrały ton bardziej ugodowy, a nawet błagalny. Markiz pragnął, aby Robert zainteresował się rodzinnym majątkiem. Chciał pokazać synowi, jakim zaszczytem jest nosić tytuł markiza. A najbardziej chciał, aby Robert się ożenił i dał mu dziedzica, który przejmie nazwisko Kemble.