O wszystkim tym – coraz uprzejmiej – pisał w listach. Ale Robert tylko je przeglądał, a potem wrzucał do kominka. Nie był w Castleford Manor od ponad siedmiu lat, od tamtego pechowego dnia, gdy jego marzenia – legły w gruzach, a ojciec, zamiast go pocieszyć, z radości omal nie zatańczył na swym bezcennym mahoniowym biurku.
Na to wspomnienie Robert z furią zacisnął zęby. Gdy by on miał dzieci, starałby się je zrozumieć i dawać im wsparcie. Na pewno nie cieszyłby się z ich porażek.
On i dzieci. Śmieszne zestawienie. Mało prawdopodobne, aby zostawił po sobie małych dziedziców. Nie mógł się ożenić z Victorią, a nie wyobrażał sobie małżeństwa z żadną inną kobietą.
Czarna rozpacz.
Tak więc, gdy nadszedł ostatni list, w którym ojciec pisał, że zbliża się do śmierci, Robert postanowił sprawić staruszkowi przyjemność. Już trzeci raz w tym roku dostawał taki list, ale zawarte w nich słowa okazywały się dalekie od prawdy. Mimo to spakował torby i wyjechał do Kent. Chciał oderwać myśli od Victorii.
Po przyjeździe do rodzinnego domu wcale się nie zdziwił, że ojciec jest zdrowiuteńki i tylko odrobinę się postarzał.
– Miło cię widzieć w domu, synu – rzekł markiz zaskoczony, że Robert stawił się z Londynu na wezwanie.
– Wspaniale wyglądasz – odpowiedział, akcentując pierwsze słowo.
Markiz zakasłał.
– Przeziębienie? – zapytał Robert, niespiesznie unosząc brwi.
Ojciec posłał mu karcące spojrzenie.
– Tylko odchrząknąłem. Dobrze wiesz.
– O tak, my Kemblowie mamy końskie zdrowie. I chyba ośli upór.
Markiz odstawił na stół prawie pustą szklaneczkę whisky.
– Robert, co się z tobą dzieje?
– Słucham? – Robert rozsiadł się na sofie i położył nogi na stoliku.
– Wyglądasz jak swój cień. I zdejmij nogi ze stolika.
Robert pamiętał ten ton głosu z dzieciństwa. Słyszał go zawsze, gdy coś przeskrobał. Bez zastanowienia postawił nogi na podłodze.
– Spójrz na siebie – rzekł z niesmakiem Castleford. – Zbijasz bąki w Londynie. Pijesz, łajdaczysz się i trwonisz fortunę na grę w karty.
Robert smutno się uśmiechnął.
– O, w karty umiem dobrze grać. Podwoiłem swoje dochody.
Ojciec powoli odwrócił głowę.
– Na niczym ci nie zależy, prawda?
– Kiedyś mi zależało – szepnął Robert i poczuł nagłą pustkę w duszy.
Markiz nalał sobie kolejną szklaneczkę whisky. A potem, jakby nie znajdując już innych argumentów, powiedział:
– Matka wstydziłaby się za ciebie.
Roberta ścisnęło w gardle. Ojciec rzadko wspominał matkę. Minęła spora chwila, zanim zdołał się odezwać.
– Skąd możesz wiedzieć, co by czuła? Mało ją znałeś. Nie masz pojęcia, czym jest miłość.
– Kochałem ją! – odrzekł markiz. – Kochałem twoją matkę tak, jak ty nigdy nie będziesz umiał kochać. I wiem, na Boga, o czym marzyła. Pragnęła mieć dzielnego, uczciwego i szlachetnego syna.
– Zapomniałeś o odpowiedzialności związanej z dziedziczeniem tytułu.
Markiz pokręcił głową.
– Nie dbała o to. Chciała tylko, żebyś był szczęśliwy.
Przymknął powieki i pomyślał, że inaczej potoczyłoby się jego życie, gdyby matka dożyła jego związku z Victorią.
– Rozumiem, że twoim celem jest spełnienie jej marzeń. – Zaśmiał się z goryczą. – Proszę, jestem szczęśliwy.
– Nie tego dla ciebie pragnąłem. – Na twarzy markiza znać było wszystkie sześćdziesiąt pięć przeżytych lat. I z dziesięć dodatkowych. Pokręcił głową i usiadł wygodniej w fotelu. – Nie tego chciałem. Mój Boże, co ja narobiłem?
– Co masz na myśli? – zapytał zaniepokojony Robert.
– Ona tu przyszła.
– Kto przyszedł?
– Ona. Córka pastora.
Robert zacisnął palce na oparciu sofy.
– Victoria?
Ojciec skinął głową.
Robertowi nasuwały się tysiące pytań. Czy Hollingwoodowie ją wyrzucili? Czy zachorowała? Doszedł do wniosku, że na pewno zachorowała. Musiało się stać coś naprawdę strasznego, skoro zwróciła się do ojca.
– Kiedy tu była?
– Zaraz po twoim wyjeździe do Londynu.
– Zaraz po… O czym ty mówisz, do diabła?
– Siedem lat temu.
Robert zerwał się na równe nogi.
– Victoria była tu wtedy, a ty mi słowa nie powiedziałeś?
– Nie chciałem patrzeć, jak rujnujesz sobie życie. – Gorzko się uśmiechnął. – Ale i tak zrujnowałeś.
Robert zaciskał palce na biodrach. Wiedział, że jeżeli nie tu, to na ojca gardle.
– Co mówiła?
Ojciec nie odpowiedział od razu.
– Co mówiła? – powtórzył ostrzej.
– Dokładnie nie pamiętam, ale… – Castleford wziął głęboki oddech. – Była załamana twoim wyjazdem. Przypuszczam, że nie z własnej woli nie zjawiła się wtedy na spotkaniu.
Poczuł skurcz w gardle i prawdopodobnie nie byłby w stanie wypowiedzieć ani słowa.
– Nie sądzę, aby chodziło jej o majątek – mówił zamyślony markiz. – Nie sądzę też, aby kobieta z jej pochodzeniem nadawała się na hrabinę, ale przyznam… – Odchrząknął. Nie należał do ludzi, którzy potrafią przyznawać się do słabości. – Ale przyznam, że mogłem się co do niej mylić. Prawdopodobnie kochała cię.
Przez moment Robert stał nieruchomo, a potem obrócił się i uderzył pięścią w ścianę.
– Niech cię wszyscy diabli! – krzyknął. – Jak mogłeś mi to zrobić?
– Wtedy sądziłem, że tak będzie najlepiej. Teraz widzę, że się myliłem.
Robert zamknął oczy. Było widać, że przeżywa mękę.
– Co jej powiedziałeś?
Markiz odwrócił głowę. Nie był w stanie spojrzeć synowi w oczy.
– Co jej powiedziałeś?!
– Że wcale nie miałeś zamiaru ożenić się z nią. I że tylko ją zwodziłeś.
– A ona myślała… O Boże, myślała… – Opadł na sofę. Victoria pomyślała, że cały czas ją okłamywał i wcale jej nie kochał…
Potem obraził ją, proponując, by została jego metresą. Poczuł ogarniający go wstyd i nie wiedział już, czy kiedykolwiek będzie w stanie spojrzeć jej w oczy. Zastanawiał się, czy pozwoli mu przebywać w swej obecności na tyle długo, aby zdążył przeprosić.
– Robert – odezwał się ojciec. – Wybacz mi.
Robert wstał powoli. Ledwie nad sobą panował.
– Nigdy ci tego nie wybaczę.
– Robercie! – krzyknął markiz. Ale syn już opuścił pokój.
Robert nie zdawał sobie sprawy, dokąd zmierza, dopóki nie ujrzał domku pastora. Dlaczego tamtej nocy Victoria leżała w łóżku? Dlaczego nie przyszła na spotkanie?
Stał przed drzwiami pięć długich minut i wpatrywał się w mosiężną kołatkę. W głowie miał zamęt, a oczy tak rozbiegane, że nie zauważył ruchu zasłonki w oknie.
Nagle drzwi się otworzyły i ujrzał Eleanor Lyndon.
– To ty? – odezwała się wyraźnie zaskoczona.
Musiał zmrużyć oczy, aby skupić na niej wzrok. Niewiele się zmieniła, tylko szopę marchewkowych włosów okalających twarz miała upiętą w ścisły kok.
– Ellie – powiedział z trudem.
– Co ty tu robisz?
– Ja… Nie wiem.
– Marnie wyglądasz. Może… – zawahała się. – Może wejdziesz do środka?
Niepewnie skinął głową i ruszył za nią do pokoju gościnnego.
– Ojca nie ma – powiedziała. – Poszedł do kościoła. Robert wpatrywał się w nią milcząco.
– Na pewno dobrze się czujesz? Wyglądasz podejrzanie. Nie był w stanie nic powiedzieć.
Ellie zawsze lubiła jasne sytuacje.
– Robert?
Milczał jeszcze przez dłuższą chwilę, a potem nagle zapytał: