– Jeszcze chwileczkę – odezwał się niskim głosem.
– Czego chcesz?
– Całusa.
– Nie.
– Tylko jednego, żebym jakoś przetrwał noc.
Spojrzała mu prosto w oczy. Bił z nich żar, który odczuwała niemal fizycznie. Bezwiednie przesunęła językiem po wargach.
Położył dłoń na jej głowie. Zrobił to z największą delikatnością, bo każda próba przymusu skończyłaby się oporem. Jednak rozbroił Victorię swą subtelnością. Nie cofnęła się.
Ostrożnie dotknął ustami jej ust i przesuwał z boku na bok, aby się rozluźniła. Zwilżył językiem jeden kącik jej ust, potem drugi, a w końcu całe wargi.
Wiedziała, że za chwilę mu ulegnie.
Ale wtedy on się wycofał.
– Znam swoje granice – rzekł cicho.
Zmrużyła oczy i z przerażeniem uprzytomniła sobie, że ona nie zna swoich. Jeszcze sekunda tej zmysłowej tortury i z pewnością by mu uległa. Spąsowiała zawstydzona i podając drżącą rękę MacDougalowi, wysiadła z karety.
A gdy Robert zdał sobie sprawę, gdzie są, zaklął szpetnie i wyskoczył za nią.
Nie mieszkała w najgorszej dzielnicy miasta, ale tuż obok. Minęło dobrych dziesięć sekund, zanim uspokoił się i mógł powiedzieć:
– Tylko nie mów, że tutaj mieszkasz. Spojrzała z ukosa i wskazała na trzecie piętro.
– Tam.
Słowa z trudem przeciskały mu się przez gardło.
– Ty… Ty nie… Nie chcesz… Chyba tutaj nie chcesz zostać.
Zignorowała go i ruszyła w stronę budynku. Kilka sekund później Robert złapał ją w talii.
– Żadnych więcej wymówek – krzyknął. – W tej chwili wracasz ze mną do domu.
– Zostaw mnie! – Szarpnęła się, ale trzymał mocno.
– Nie pozwolę ci zostać w tym niebezpiecznym miejscu.
– Nie sądzę, żebym z tobą była bezpieczniejsza – odparowała.
Rozluźnił uścisk, ale nie zabrał ręki. Nagle poczuł coś pod stopą i spojrzał na ziemię.
– A niech to wszyscy diabli! – Kopnął sporego, martwego szczura, który wylądował kilka metrów dalej.
Victoria wykorzystała ten moment, wyrwała się z uścisku Roberta i pobiegła do domu.
– Victoria! – zawołał, ruszając za nią. Ale gdy dopadł drzwi, ujrzał grubą damę, która w drwiącym uśmiechu odsłaniała brązowe zęby.
– Jestem hrabią Macclesfield – oznajmił. – Zejdź mi z drogi.
Kobieta powstrzymała Roberta, kładąc mu rękę na klatce piersiowej.
– Hola, hola, jaśnie panie.
– Trzymaj łapy przy sobie, jeśli łaska.
– A ty, jeśli łaska, zabieraj tyłek z mojego domu – za – trajkotała. – Nie wpuszczamy tu facetów. To porządny dom.
– Panna Lyndon jest moją narzeczoną.
– Nie wydaje mnie się. Wygląda raczej na to, że ma cię gdzieś.
Spojrzał w górę i zobaczył w oknie Victorię. Ogarnęła go kolejna fala gniewu.
– Victoria! Ja tego dłużej nie zniosę.
Ona tylko zamknęła okno.
Pierwszy raz w życiu poznał, co znaczy napad furii. Gdy siedem lat temu pomyślał, że Victoria go zdradziła, za bardzo krwawiło mu serce, aby odczuć taką złość. Ale teraz miał za sobą ponad dwa tygodnie rozpaczliwej niepewności, gdy nie wiedział, gdzie ona znikła. A kiedy w końcu ją znalazł, najpierw odrzuciła propozycję małżeństwa, a potem zaszyła się w dzielnicy pijaków, złodziei i nierządnic.
I szczurów.
Dyszał z wściekłości. Zamierzał zabrać ją z tego miejsca. Jeśli nie dla jej dobra, to żeby nie postradać zmysłów.
Cudem tylko do tej pory nikt jej nie napadł i nie zgwałcił.
Wrócił do właścicielki, ale zamknęła mu drzwi przed nosem i przekręciła klucz. Stanął pod oknem Victorii i zastanawiał się, czy nie dałoby się dostać do jej pokoju z sąsiedniego budynku.
– Jaśni panie – MacDougal odezwał się łagodnie, choć stanowczo.
– Jeżeli postawię stopę na tym gzymsie, to powinienem dać radę.
– Jaśni panie, w nocy to nic jej nie bydzie. Robert zrobił w tył zwrot.
– Czy ty masz pojęcie, co to za dzielnica? MacDougal znieruchomiał.
– Przepraszam, jaśni panie, ale żem się w takiej wychował.
Robert natychmiast złagodniał.
– Cholera, przepraszam, MacDougal, nie chciałem…
– Wim. – Złapał Roberta za ramię i delikatnie pociągnął do karety. – Paninka musi w nocy wszystko poukładać se w głowie. Niech no chwilkę pobędzie sama. Jaśni pan jutro się z nią rozmówisz.
Robert jeszcze raz spojrzał na brzydki budynek.
– Naprawdę myślisz, że w nocy nic jej się nie stanie?
– Nie słyszał jaśni pan, jak ten babsztyl zamyka drzwi na klucz? Paninka jest tak samo bezpieczna jak u jaśni pana w Mayfair. Albo i bardzij.
Robert przeniósł wzrok na woźnicę.
– Wrócę tu jutro rano.
– Sie wi, jaśni panie.
Robert oparł się dłońmi o karetę.
– MacDougal, czy ja zwariowałem? Czy ja doszczętnie, nieuleczalnie zwariowałem?
– Eee, jaśni panie, nie mnie o takich rzeczach gadać.
– Ciekawe, że akurat teraz postanowiłeś utemperować swój język.
Szkot się zaśmiał.
Victoria kuliła się na wąskim łóżku, przyciskając ręce do piersi, jakby w ten sposób mogła odpędzić zamęt panujący w głowie.
Udało jej się tak poukładać życie, że była z niego zadowolona. W końcu! Czy nie należy jej się odrobina stabilizacji? I spokoju? Przez siedem lat aroganccy pracodawcy przy każdej okazji grozili jej odprawą. W zakładzie madame Lambert znalazła bezpieczną przystań. I przyjaźń. Madame dbała o pracownice jak kwoka o kurczęta, zawsze troszczyła się o ich dobro. Poza tym Victoria zaprzyjaźniła się z koleżankami.
Pociągnęła nosem i zdała sobie sprawę, że płacze. Od wielu lat nie miała przyjaciół. Ile razy zasypiała z listem od Ellie przy piersi? Ale listy nie potrafiły poklepać po ramieniu i nie odwzajemniały uśmiechu.
Była straszliwie samotna.
Siedem lat temu Robert był nie tylko miłością jej życia, ale także najlepszym przyjacielem. A teraz wrócił i mówi, że ją kocha. Zaszlochała. Dlaczego on to robi? Dlaczego nie da jej żyć w spokoju?
I dlaczego ona tak bardzo się przejmuje? Przecież nie chce mieć z nim nic wspólnego, a tym bardziej nie chce za niego wychodzić. Więc dlaczego serce mocniej bije? Wyczuwała na sobie wzrok Roberta, a po jednym czułym spojrzeniu zasychało jej w gardle.
A gdy ją pocałował…
W głębi serca wiedziała, że Robert potrafi dać jej szczęście, o jakim nie marzyła w najśmielszych snach. Ale potrafi także złamać serce. Już raz to zrobił. Dwa razy.
A ona była już zbyt zmęczona, by znosić takie cierpienia.
13
Gdy następnego ranka wychodziła do pracy, przy drzwiach czekał Robert. Właściwie się nie zdziwiła. Zawsze był uparty. Pewnie całą noc planował tu przyjść.
Westchnęła głęboko.
– Dzień dobry, Robercie – powiedziała. Naiwnością byłoby ignorować go.
– Przyszedłem odprowadzić cię do madame Lambert.
– Miło z twojej strony. Ale to zbędna fatyga.
Stanął jej na drodze i zmusił, żeby na niego spojrzała.
– Mam inne zdanie. W Londynie samotna kobieta nigdzie nie jest bezpieczna. A szczególnie w takiej dzielnicy.
– Od miesiąca codziennie daję sobie radę. Na jego twarzy pojawił się grymas.
– Wcale mnie to nie uspokaja.
– Nie czuję się w obowiązku zapewniać ci spokój.
– No, no, cięty mamy język od rana. Zezłościł ją ten wyniosły ton.
– Nie mówiłam ci, że nie znoszę pompatycznej formy „my”? Zaraz mi się przypominają moi byli pracodawcy. Takim „my” przywołuje się guwernantkę do porządku.
– Victoria, nie rozmawiamy o zaimkach ani o posadzie guwernantki.