Выбрать главу

– Ja to zrobię – powiedziała i szybko odwróciła się, że by ukryć rumieniec na twarzy. Jej też trzęsły się ręce, ale okazały się sprawniejsze niż jego i zdołała doprowadzić swój wygląd do porządku.

Robert jednak dostrzegł jej zaczerwienione policzki i ukłuła go myśl, że Victoria wstydzi się tego, co zrobiła.

– Torie – odezwał się łagodnym tonem, a ponieważ nie odwracała głowy, delikatnie odwrócił ją do siebie.

Oczy lśniły jej od łez.

– Torie – powtórzył, pragnąc wziąć ją w ramiona. Powstrzymał się i tylko pogładził ją po policzku. – Nie rób sobie wyrzutów. Proszę cię.

– Nie powinnam ci pozwalać.

Uśmiechnął się słabo.

– Tak, pewnie nie powinnaś. A ja pewnie nie powinienem próbować. Ale kocham cię. To żadne usprawiedliwienie, ale nie mogłem się powstrzymać.

– Wiem – wyszeptała. – A dla mnie nie powinno to być takie przyjemne.

W tym momencie Robert tak głośno krzyknął Z radości, że Victoria była pewna, iż Ellie zaraz przybiegnie z lasu zobaczyć, co się dzieje.

– Och, Torie – powiedział, łapczywie chwytając powietrze. – Nie wstydź się tego, że lubisz mój dotyk. Błagam.

Victoria usiłowała skarcić go spojrzeniem, ale miała za dużo ciepła w oczach. Wrócił jej dobry humor.

– Dobrze, ale ty też nie krępuj się, że lubisz, jak ja cię dotykam – rzuciła.

W mgnieniu oka chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie. Uśmiechał się zalotnie i wyglądał na uwodziciela, którym kiedyś Victoria go nazwała.

– To, moja droga, nam nie grozi.

Roześmiała się, czując, że opada z niej resztka napięcia. Odwróciła się, dotykając plecami jego klatki piersiowej. W zamyśleniu bawił się jej włosami.

– Niedługo się pobierzemy – szepnął. Nie spodziewała się takiej stanowczości w jego głosie. – Niedługo się pobierzemy, a wtedy ci pokażę. Wtedy ci pokażę, jak bardzo cię kocham.

Victoria zadrżała podekscytowana. Czuła za uchem ciepły oddech Roberta.

– Weźmiemy ślub najszybciej, jak się da – mówił dalej. – Ale na razie nie chcę, abyś czuła się zawstydzona tym, co ze sobą robimy. Kochamy się, a nie ma nic piękniejszego niż dwoje ludzi okazujących sobie miłość. – Odwrócił ją z powrotem do siebie i spojrzeli sobie w oczy. – Ja… – Przełknął ślinę. – Miałem już inne kobiety, ale nigdy nie znałem tego uczucia, póki nie spotkałem ciebie.

Głęboko poruszona Victoria pogładziła go po policzku.

– Nikt nas nie zastrzeli za to, że kochamy się przed ślubem – powiedział.

Nie wiedziała, czy słowo „kochamy” odnosi się do sfery duchowej czy fizycznej. Zdołała tylko wymówić:

– Nikt prócz mojego ojca. Robert zamknął oczy.

– Co ci mówił?

– Że nie wolno mi się z tobą więcej spotykać. Zaklął bezgłośnie i otworzył oczy.

– Dlaczego? – zapytał głosem nieco ostrzejszym, niż zamierzał.

Victoria rozważała wiele odpowiedzi, ale w końcu zdecydowała się na najszczerszą.

– Powiedział, że się ze mną nie ożenisz.

– A skąd on to może wiedzieć? – krzyknął, Victoria cofnęła się o krok.

– Robert!

– Przepraszam. Nie chciałem podnieść głosu. To dlatego… Jakim cudem twój ojciec może znać moje zamiary?

Wzięła go za rękę.

– Nie zna. Ale tak mu się wydaje. I obawiam się, że teraz tylko to się dla niego liczy. Ty jesteś hrabią. Ja jestem córką wiejskiego pastora. Musisz przyznać, że takie pary rzadko widuje się na ślubnym kobiercu.

– Niezmiernie rzadko! – powiedział z zacięciem. – Ale nie jest to niemożliwe.

– Dla ojca jest – odparła. – Nigdy nie uwierzy w szczerość twoich intencji.

– A jeśli porozmawiam z nim i poproszę o twoją rękę?

– Może to by go uspokoiło. Już mu mówiłam, że chcesz się ze mną ożenić, ale on chyba uznał, że zmyślam.

Robert wstał, pomógł jej się podnieść, złożył wytworny ukłon i ucałował jej dłoń.

– A zatem jutro oficjalnie poproszę go o twoją rękę.

– Nie dzisiaj? – zapytała figlarnie.

– Najpierw muszę o swoich planach poinformować własnego ojca – oznajmił. – Jestem mu to winien.

Robert jeszcze nie mówił ojcu o Victorii. Nie dlatego, że markiz mógłby mu zabronić się z nią spotykać. Robert miał dwadzieścia cztery lata i sam podejmował decyzje. Wiedział jednak, że brak akceptacji ojca bardzo utrudniłby mu życie. Spodziewał się, że markiz, który często swatał go z córkami książąt lub hrabiów, nie będzie zadowolony z jego związku z córką pastora.

Dlatego pukał do drzwi ojcowskiego gabinetu z silnym postanowieniem, ale i z odrobiną niepewności.

– Wejść. – Hugh Kemble, markiz Castleford, siedział za biurkiem. – A, Robert. O co chodzi?

– Masz trochę czasu, ojcze? Chcę z tobą porozmawiać. W oczach Castleforda pojawiło się zniecierpliwienie.

– Jestem trochę zajęty. To nie może poczekać?

– To bardzo ważna sprawa, ojcze.

Markiz z niechęcią wyraził zgodę. Robert nie zaczął mówić od razu, więc go ponaglił:

– A zatem…

Robert uśmiechnął się z nadzieją, że to poprawi ojcu nastrój.

– Postanowiłem się ożenić.

W zachowaniu markiza nastąpiła całkowita przemiana. Z twarzy zginęły ślady rozdrażnienia, a pojawiła się szczera radość. Wstał zza biurka i chwycił syna w objęcia.

– Znakomicie! Znakomicie, synu. Wiesz, że tego właśnie pragnąłem…

– Wiem.

– Oczywiście jesteś młody, ale masz poważne obowiązki. Gdyby rodzina straciła tytuł, ja osobiście poniósłbym klęskę. Jeżeli nie dasz mi dziedzica…

Robert powstrzymał się od komentarza, że aby rodzina utraciła tytuł, ojciec musiałby umrzeć, więc nie dowiedziałby się o tej tragedii.

– Wiem, ojcze.

Castleford oparł się o krawędź biurka i założył ręce na piersi.

– Powiedz zatem, kim ona jest. Albo sam zgadnę. Córka Billingtonów, ta wypomadowana blondynka.

– Ojcze, ja…

– Nie? W takim razie lady Leonie. Spryciarz z ciebie. – Szturchnął syna łokciem. – Jedynaczka starego księcia. Odziedziczy spory mająteczek.

– Nie, ojcze – powiedział Robert, starając się ignorować błysk chciwości w oczach markiza. – Nie znasz jej.

Castleford zbladł zaskoczony.

– Nie znam? Więc kto to jest, do diaska.

– Panna Victoria Lyndon, ojcze. Castleford zmrużył oczy.

– Skądś znam to nazwisko.

– Jej ojciec jest nowym pastorem w Bellfield.

Markiz nic nie powiedział. A po chwili parsknął śmiechem i przez dłuższą chwilę nie mógł się opanować.

– Dobry Boże. Synu, udało ci się mnie nabrać. Córka pastora. Nie do wiary.

– Ojcze, ja mówię całkiem poważnie – oznajmił Robert.

– Córka pastora… Ha, ha, ha… Coś ty powiedział?

– Ze mówię całkiem poważnie. – Zamilkł, a po chwili dodał: – Ojcze.

Castleford mierzył wzrokiem syna, uparcie poszukując jakiegoś znaku, że to tylko żart. Ale gdy nie znalazł, krzyknął:

– Czyś ty oszalał?

Robert złożył ręce na piersi.

– Nie, jestem zdrów jak ryba.

– Zakazuję.

– Przepraszam bardzo, ojcze, ale nie wiem, w jaki sposób możesz mi zakazać. Jestem już dorosły. Poza tym… – Miał nadzieję, że odwoła się do łagodniejszej strony ojca. -… zakochałem się.

– Idźże do diabła. Wydziedziczę cię.

Najwyraźniej ojciec nie miał łagodniejszej strony.

Robert uniósł brwi i niemalże czuł fizycznie, że błękit jego oczu zamienia się w stalową szarość.

– Proszę bardzo – oznajmił nonszalanckim tonem.