— Trochę ją uszkodziłem — odparł krótko. — Czy jesteś gotowa do drogi?
— A zatem zabierzesz nas? — jej twarz rozpromieniła się.
Biron jednak nie był w radosnym nastroju. Stopa nadal pulsowała boleśnie, więc zaczął ją masować.
— Słuchaj, zaprowadź mnie na statek. Zwiewam z tej przeklętej planety. Jeśli chcesz się zabrać, zapraszam.
— Mógłbyś być nieco bardziej uprzejmy — Artemizja zmarszczyła brwi. — Walczyłeś z kimś?
— Owszem. Z gwardzistami twojego ojca, którzy chcieli mnie aresztować pod zarzutem zdrady stanu. To tyle, jeśli idzie o moje prawo azylu.
— Och! Tak mi przykro!
— Mnie również, Nic dziwnego, że Tyrannejczycy mogą rządzić ponad pięćdziesięcioma światami, dysponując zaledwie garstką ludzi. My im pomagamy. Tacy ludzie jak twój ojciec uczynią wszystko, byle tylko zachować władzę. Sprzeniewierzą się nawet podstawowym obowiązkom szlachectwa. Zresztą mniejsza z tym.
— Powiedziałam już, że mi przykro, mości rządco. — Jego tytuł wymówiła chłodnym, wyniosłym tonem. — Nie sądź. proszę, mojego ojca. Nie znasz wszystkich faktów.
— Nie ma sensu bawić się w dyskusje. Musimy uciekać, zanim zjawią się kolejni wspaniali gwardziści twego ojca. W porządku… nie chciałem cię urazić. Już dobrze — rozdrażnienie brzmiące w głosie Birona odebrało wszelki sens tym przeprosinom, ale w końcu nigdy przedtem nikt nie smagnął go biczem neuronowym, a doświadczenie to wcale nie było zabawne. Poza tym, na przestrzeń, powinni byli zapewnić mu azyl. Przynajmniej to.
Artemizja nie mogła oprzeć się złości. Nie na ojca oczywiście, na tego głupca. Młodzik! Prawie dzieciak, pomyślała, niewiele starszy od niej, jeśli w ogóle.
Nagle zahuczał komunikator.
— Zaczekaj chwilę — powiedziała ostro. — Zaraz ruszamy. To był Gillbret. Jego głos brzmiał bardzo słabo.
— Arta? Czy wszystko w porządku?
— Już tu jest — szepnęła.
— Dobrze. Nic nie mów. Słuchaj uważnie. Nie wychodź z pokoju. Jego też zatrzymaj. Niedługo zaczną przeszukiwać pałac i nie zdołamy ich powstrzymać. Spróbuję coś wymyślić, lecz tymczasem nie ruszajcie się ani na krok. — Nie czekał na odpowiedź. Połączenie urwało się.
— A więc tak się rzeczy mają — stwierdził Biron, który również słyszał rozmowę. — Czy powinienem zostać, przysparzając ci kłopotów, czy też mam od razu oddać się w ręce gwardzistów? Wygląda na to, że nie mogę oczekiwać azylu na Rhodii.
Artemizja stanęła przed nim i wykrzyczała wściekłym, stłumionym szeptem.
— Zamknij się, ty obrzydliwy, bezmierny głupcze!
Spoglądali na siebie ze złością. Słowa dziewczyny dotkliwie zraniły Birona. W pewnym sensie starał się przecież jej pomóc. Dlaczego miała go obrażać?!
— Przepraszam — powiedziała i odwróciła wzrok.
— Nie ma za co — odparł zimno. — Masz prawo do swej opinii.
— Nie powinieneś mówić takich rzeczy o moim ojcu. Nie wiesz, co to znaczy być suwerenem. Cokolwiek o nim myśli wiele zrobił dla ludzi.
— O tak, jasne. Musiał mnie wydać Tyrannejczykom dla dobra swego ludu. To logiczne.
— Żebyś wiedział. W ten sposób zademonstrował im swą lojalność. Inaczej mogliby usunąć go i przejąć bezpośrednie rządy nad Rhodią. Czy to byłoby lepsze?
— Jeśli szlachetnie urodzony nie może uzyskać azylu…
— Myślisz tylko o sobie. W tym cała rzecz.
— Nie sądzę, aby to, że chcę jeszcze trochę pożyć, było szczególną oznaką samolubstwa. Jeśli mam umrzeć, chciałbym przynajmniej wiedzieć za co. Zanim odejdę, zamierzam walczyć Mój ojciec też z nimi walczył. — Zdał sobie sprawę, że zaczyna popadać w ton melodramatyczny, ale to ona tak na niego działa.
— I co mu to dało?
— Chyba nic. Został zamordowany.
Artemizja była nieszczęśliwa.
— Powiedziałam już, że jest mi przykro, i mówiłam szczerze. Przepraszam. — Po chwili, jakby na swą obronę, dodała: — Ja także jestem w kłopotach.
— Tak, wiem. No dobrze, zacznijmy od początku. — Spróbował się uśmiechnąć. Jego stopa była już w znacznie lepszym stanie.
— W gruncie rzeczy nie jesteś brzydki — stwierdziła Artemizja nienaturalnie lekkim tonem.
Biron poczuł się niezręcznie.
— No cóż…
Nagle urwał, a Artemizja przycisnęła dłoń do ust. Oboje odwrócili głowy ku drzwiom.
Z korytarza dobiegł niespodziewany odgłos wielu rytmicznych kroków, łomoczących głucho na sprężystej plastikowej mozaice. Większość minęła pokój, lecz tuż przed drzwiami rozległ niegłośny, charakterystyczny stukot obcasów. Nocny sygnalizator zamruczał cicho.
Gillbret musiał działać szybko. Przede wszystkim należało ukryć wizisonor. Pierwszy raz pożałował, że nie dysponuje lepszym schowkiem. Przeklęty Hinrik! Że też akurat tym razem tak szybko podjął decyzję, nie zaczekał do rana. Gillbret chciał uciec za wszelką cenę — może już nigdy nie nadarzy się taka szansa.
Wezwał kapitana gwardii. Nie mógł przecież zlekceważyć sprawy dwóch nieprzytomnych strażników i zbiegłego więźnia.
Kapitan wysłuchał jego słów z ponurą miną. Kazał zabrać gwardzistów, po czym stanął przed Gillbretem.
— Książę, z pańskiej relacji nie do końca pojąłem, co zaszło.
— Dokładnie to, co pan widzi — odrzekł Gillbret. — Przyszli tu, aby go aresztować, a ów młodzieniec stawił opór. Teraz uciekł, przestrzeń wie dokąd.
— To nieważne. Dziś wieczór pałac zaszczyciła swą obecnością pewna osobistość, toteż pomimo późnej godziny cały budynek jest dobrze strzeżony. Uciekinier nie zdoła się wydostać i wkrótce wpadnie w nasze sieci. Jak jednak w ogóle udało mu się uciec? Moi ludzie byli uzbrojeni, on — nie.
— Walczył jak lew. Ukryłem się za tym fotelem i stąd…
— Przykro mi, książę, że nie zechciał pan wspomóc żołnierzy w walce ze zdrajcą.
Gillbret spojrzał na niego z wyniosłą pogardą.
— Cóż za zabawny pomysł, kapitanie. Jeśli pańscy ludzie, uzbrojeni i mający przewagę liczebną, potrzebują mojej pomocy, to chyba czas zatrudnić nowych gwardzistów.
— Dobrze więc! Przeszukamy pałac, znajdziemy go i zobaczymy, czy uda mu się powtórzyć tę magiczną sztuczkę.
— Zamierzam wam towarzyszyć. Tym razem to kapitan uniósł brwi.
— Nie radziłbym, książę. To może być niebezpieczne.
Nie zdarzało się, aby ktoś ośmielił się powiedzieć coś takiego w obecności któregoś z Hinriadów. Gillbret zdawał sobie z tego sprawę, lecz w odpowiedzi uśmiechnął się tylko. Jego pociągłą twarz pokryła sieć wesołych zmarszczek.
— Wiem — powiedział — ale czasem niebezpieczeństwo też może być zabawne.
Po pięciu minutach oddział gwardii był już gotowy. W tym czasie Gillbret, sam w swoim pokoju, wywołał Artemizję.
Słysząc pomruk sygnalizatora Biron i Artemizja zamarli. Dzwonek odezwał się ponownie, po czym rozległo się ostrożne stukanie do drzwi. Nagle przemówił Gillbret.
— Kapitanie, ja spróbuję. — Po czym głośniej: — Artemizjo!
Biron uśmiechnął się z ulgą i ruszył w stronę drzwi, dziewczyna jednak błyskawicznie zakryła mu usta dłonią. Zawołała:
— Chwileczkę, stryju! — i rozpaczliwym gestem wskazała mu ścianę.
Biron patrzył, niczego nie pojmując. Ściana była zupełnie gładka. Artemizja ze znaczącą miną przyłożyła do niej dłoń. Nagle część ściany odsunęła się bezszelestnie, ukazując garderobę.
— Wchodź! — wyszeptały bezdźwięcznie usta dziewczyn podczas gdy jej dłonie manipulowały ozdobną broszką na prawym ramieniu. Gdy ją odpięła, wyłączyła tym samym niewielkie po siłowe, zamykające niewidoczny szew na plecach sukni. Pospiesznie zrzuciła ubranie.