— Hej, ty — szepnęła Artemizja. — Chodź tu, szybko. Gwardzista bez namysłu usłuchał polecenia córki suweren;
Wkroczył do pokoju, mówiąc:
— Do usług Waszej Wysokości… — i nagle kolana żołnierz ugięły się pod spadającym mu na ramiona ciężarem, ręka zaś, miażdżąc tchawicę, skutecznie ucięła dalsze słowa.
Artemizja pospiesznie zasunęła drzwi i obserwowała walk z uczuciem bliskim mdłości. Życie w pałacu Hinriadów płynęło spokojnym, niemal leniwym nurtem, i nigdy jeszcze nie widziała niczyjej nabiegłej krwią, posiniałej twarzy o ustach desperacko próbujących chwytać powietrze. Odwróciła wzrok.
Biron obnażył zęby z wysiłku, zaciskając pętlę mięśni i kości wokół szyi strażnika. Przez chwilę słabnące ręce gwardzisty bezskutecznie szarpały jego ramie, a stopy zadawały ślepe ciosy w próżnię. Biron nie rozluźniając uchwytu, opuszczał wiotczejące ciało na podłogę.
Wreszcie ręce żołnierza opadły na boki, nogi zwisły bezwładnie, a konwulsyjne ruchy klatki piersiowej w bezsilnych próbach zaczerpnięcia oddechu poczęły słabnąć. Biron ostrożnie złożył na posadzce ciało, które opadło miękko, niczym nagle opróżniony worek.
— Czy on nie żyje? — wyszeptała przerażona Artemizja.
— Nie sądzę. Żeby zabić dorosłego mężczyznę, trzeba czterech pięciu minut. Ale przez pewien czas będzie nieprzytomny. Czy masz coś, czym można by go związać?
Potrząsnęła głową. Czuła się zupełnie bezradna.
— Musisz mieć choćby parę pończoch z cellitu. Znakomicie się nadadzą — zdążył już pozbawić strażnika odzienia i broni. — Chciałbym też się umyć. Chyba to nawet konieczne.
Przyjemnie było poddać się wpływowi oczyszczającej mgiełki w łazience Artemizji. Co prawda, czuł się teraz stanowczo zbyt wyperfumowany, ale miał nadzieję, że świeże powietrze szybko pozbawi go wszelkiej woni. Był przynajmniej czysty, a to za sprawą krótkiego przejścia przez drobniutkie, wiszące w powietrzu krople, które przemknęły wokół niego niesione silnym, ciepłym podmuchem. Nie trzeba nawet suszarni, łazienkę bowiem opuszczało się nie tylko czystym, ale też całkiem suchym. Nie mieli tego na Widemos, ani na Ziemi.
Mundur gwardzisty był trochę przyciasny i Bironowi niezupełnie odpowiadał sposób, w jaki brzydka, stożkowata czapka wojskowa siedziała na jego krągłej głowie. Z niesmakiem przyjrzał się swemu odbiciu.
— Jak wyglądam?
— Zupełnie jak żołnierz — odparła Artemizja.
— Będziesz musiała zabrać jeden bicz. Nie dam sobie rady z trzema.
Ujęła broń w dwa palce i wrzuciła ją do torebki, zawieszonej na szerokim pasku za pomocą mikropola, dzięki czemu ręce miała zawsze wolne.
— Lepiej już chodźmy. Jeśli kogoś spotkamy, nie odzywaj się ani słowem. Ja będę mówić. Masz zły akcent, a zresztą rozmowa w mojej obecności byłaby bardzo niegrzeczna. Chyba że ktoś zwróciłby się wprost do ciebie. Pamiętaj! Jesteś zwykłym żołnierzem.
Gwardzista na podłodze zaczynał się ruszać i mrugać oczami. Przeguby jego rąk i kostki nóg zostały spętane i związane w tyle pończochami, które były wytrzymalsze niż najsilniejsza stalowa lina. Język poruszał się pod kneblem.
Biron odsunął go na bok. tak aby skrępowane ciało nie blokowało dojścia do drzwi.
— Tędy — szepnęła Artemizja.
Za pierwszym zakrętem usłyszeli z tyłu kroki i na ramię Birona opadła lekka dłoń.
Biron błyskawicznie odskoczył w bok i odwrócił się. jedną ręką chwytając przegub intruza. W drugiej trzymał gotowy do użytku bicz.
Okazało się jednak, że był to tylko Gillbret.
— Spokojnie, człowieku! — powiedział i Biron zwolnił uchwyt. Gillbret roztarł rękę.
— Czekałem na was, nie jest to jednak powód, by łamać mi kości. Pozwól, Farrill, niech ci się przyjrzę. Mundur wygląda, jakby nieco zbiegł się w praniu, ale poza tym całkiem nieźle, całkiem nieźle. W tym stroju nikt nawet na ciebie nie spojrzy. Na tym polega podstawowa korzyść z posiadania munduru. Wszyscy uznają za oczywiste, że wojskowy mundur okrywa żołnierza, a nie kogoś innego.
— Stryju Gil — szepnęła nagląco Artemizja. — Nie mów tak dużo. Gdzie inni gwardziści?
— Człowiek powie kilka słów, a wszyscy zaraz się denerwują — mruknął z irytacją Gillbret. — Pozostali żołnierze wspinają się właśnie na wieżę. Zdecydowali, że nasz przyjaciel opuścił niższe poziomy, toteż pozostawili zaledwie kilku ludzi na głównych wyjściach i na pochylniach. Uruchomili też ogólny system alarmowy. Przedostaniemy się bez problemów.
— A czy nie zauważą pańskiej nieobecności? — spytał Biron.
— Mojej nieobecności? Ha! Kapitan mimo swego pozornie pełnego szacunku zachowania bez wątpienia ucieszył się, gdy go opuściłem. Nie będą mnie szukać, to pewne.
Rozmawiali szeptem, teraz jednak ich głosy ostatecznie umilkły. Przy pochylni stał gwardzista, dwóch innych pilnowało wielkich rzeźbionych drzwi, które prowadziły na zewnątrz.
— Czy są jakieś wieści o zbiegłym więźniu?! — zawołał Gillbret.
— Nie, panie — odparł najbliższy strażnik, po czym stuknął obcasami i zasalutował.
— Cóż, miejcie oczy szeroko otwarte. — Przeszli obok żołnierzy i przez drzwi, gdy jeden z gwardzistów ostrożnie zneutralizował odpowiednią część obwodu alarmowego.
Na dworze panowała noc. Niebo było czyste, gwiazdy świeciły jasno i tylko poszarpana plama ciemnej Mgławicy przesłaniała srebrzyste iskierki tuż nad horyzontem. Czarna bryła pałacu pozostała za nimi, a port leżał prawie kilometr stąd.
Lecz po pięciu minutach wędrówki bezludną dróżką Gillbret zaczął się niepokoić.
— Coś jest nie tak — powiedział.
— Stryju, nie zapomniałeś chyba przygotować statku? — spytała Artemizja.
— Oczywiście, że nie — warknął, o ile można warknął szeptem. — Ale dlaczego na wieży portu pali się światło? Powinno być ciemno.
Wskazał ręką wznoszącą się za drzewami wysoką budowlę, której okna płonęły białym blaskiem. Zazwyczaj oznaczało to, że w porcie coś się dzieje: jakiś statek ląduje lub przygotowuje do startu.
— Na dzisiejszą noc rozkład nie przewidywał żadnego lotu. Sprawdzałem — mruczał Gillbret do siebie.
I nagle ujrzeli odpowiedź, a przynajmniej dostrzegł ją Gillbret. Przystanął i szeroko rozłożył ręce, zagradzając drogę podążaj; za nim parze.
— To koniec — oznajmił i roześmiał się nerwowo. W jego głosie zabrzmiała histeria. — Tym razem Hinrik naprawdę wszystko zepsuł. Idiota! To oni! Tyrannejczycy! Nie rozumiecie? To prywatny krążownik Aratapa!
Biron zobaczył go — smukły statek, połyskujący lekko w blasku portowych świateł, wyraźnie różniący się od innych pojazdów. Był gładszy, zgrabniejszy, sprawiał wrażenie kota wśród bezbronnych myszy.
— Kapitan mówił, że dzisiejszej nocy w pałacu podejmują jakąś „osobistość”, ale ja nie zwróciłem na to uwagi. Teraz już nic nie możemy zrobić. Nie sposób walczyć z Tyrannejczykami.
Biron poczuł, jak nagle coś w nim pęka.
— A dlaczego? — spytał gwałtownie. — Czemu nie możemy nimi walczyć? Nie mają cienia powodu, by cokolwiek podejrzewać, a my jesteśmy uzbrojeni. Posłużymy się statkiem komisarza, a jego zostawimy ze spuszczonymi spodniami.
Ruszył naprzód, opuszczając względną osłonę drzew, i wyszedł wprost na otwartą przestrzeń. Artemizja i Gillbret pomaszerowali i nim. Nie mieli powodów, żeby się kryć. Byli członkami królewskiej rodziny, spacerującymi pod eskortą gwardzisty.
Tyle że teraz będą musieli stawić czoło Tyrannejczykom.
Wiele lat temu, kiedy po raz pierwszy zobaczył zespół pałacowy Rhodii, Simok Aratap z Tyranna był naprawdę pod wrażeniem. Wkrótce okazało się jednak, że pod imponującą skorupą kryje się zmurszały zabytek. Dwa pokolenia wcześniej zbierały się tu władze ustawodawcze Rhodii, a większość wyższych przedstawicieli administracji miała tu swe biura. Główny zespół pałacowy stanowił serce kilkunastu światów.