— A gdzie mogłaby być? Chyba że wyszła na zewnątrz.
Kiedy ją zobaczysz, powiedz jej, że przygotuję sobie posłanie w sterówce. Radziłbym ci zrobić to samo i zostawić kabinę do jej dyspozycji — powiedział Biron i wyjaśniając mruknął: — Jest ogromnie dziecinna.
— Też mi argument! — odparł Gillbret. — Nie zapominaj, do jakiego trybu życia przywykła.
— Dobra. Pamiętam o tym. I co z tego? A do jakiego ja przywykłem? Jak wiesz, nie urodziłem się w osiedlu górniczym w paśmie asteroidów. tylko na największym dworze Nefelos. Ale jeśli sytuacja tego wymaga, trzeba się do niej przystosować. Im prędzej, tym lepiej. Do diabła, nie mogę rozciągnąć statku. I tak jest wyładowany do granic wytrzymałości, zapasami wody i jedzenia. Nic nie mogę poradzić na brak prysznica. A ona wyzłośliwia się, jakbym to ja osobiście był odpowiedzialny za budowę tego statku. — Ulżyło mu, gdy sobie pokrzyczał na Gillbreta. Od dawna miał ochotę kogoś porządnie objechać.
Drzwi kabiny otworzyły się nagle i stanęła w nich Artemizja. Zimnym głosem powiedziała:
— Na pańskim miejscu, panie Farrill. powstrzymałabym się od krzyku. Słychać pana na całym statku.
— Mnie to nie przeszkadza. A jeśli chodzi o ciebie, to pamiętaj, że gdyby twój ojciec nie próbował mnie zabić, a ciebie wydać za mąż, nikogo z nas nie byłoby w tej chwili na tym statku.
— Nie mów o moim ojcu.
— Będę mówił o wszystkim, o czym zechcę. Gillbret zasłonił uszy rękoma.
— Proszę!
Jego okrzyk chwilowo przerwał sprzeczkę.
— Czy możemy porozmawiać o kierunku, w jakim powinniśmy teraz się udać? To oczywiste, że im szybciej dotrzemy na miejsce i opuścimy statek, tym mniej zaznamy niewygód.
— Zgadzam się z tobą, Gil — powiedział Biron. — Chodźmy gdzieś, gdzie nie będę musiał słuchać jej gadania. Kobiety na statku kosmicznym to prawdziwe utrapienie!
Artemizja zignorowała jego wypowiedź i zwróciła się do Gillbreta.
— Dlaczego nie mamy opuścić strefy Mgławicy?
— Nie wiem jak ty — wtrącił Biron — ale ja muszę odzyskać swoje dziedzictwo i wyjaśnić sprawę morderstwa mojego ojca. Toteż zostaję w Królestwach.
— Nie myślałam o wyjeździe na zawsze, tylko do czasu, póki nie ucichnie największa wrzawa. Nie wiem, co zamierzasz zrobić ze swoimi włościami. W każdym razie nie możesz ich odzyskać, dopóki imperium Tyrannejczyków nie legnie w gruzach, a jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, byś zdołał do tego doprowadzić.
— Niech cię o to głowa nie boli. To moja sprawa.
— Czy mogę coś zasugerować? — spytał cicho Gillbret. Uznał, iż panujące w kabinie milczenie oznacza zgodę i zaczął:
— Przypuśćmy, że powiem wam, gdzie powinniśmy polecieć i co zrobić, żeby pomóc zniszczyć imperium, tak jak sugerowała Arta.
— Co proponujesz? — spytał Biron.
— Mój drogi chłopcze — uśmiechnął się Gillbret — zachowujesz się nader zabawnie. Nie ufasz mi? Patrzysz na mnie, jakbyś sądził, że cokolwiek zdołam wymyślić, nieuchronnie musi być głupie. Pamiętaj jednak, że to ja wyprowadziłem cię z pałacu.
— Wiem o tym. Z chęcią wysłucham.
— No to uważaj. Czekałem ponad dwadzieścia lat na szansę ucieczki od nich. Gdybym był zwykłym obywatelem, dawno bym to zrobił, ale przez przeklęte dobre urodzenie zawsze znajdowałem się w centrum uwagi. Ale gdybym się nie urodził w rodzie Hinriadów, nigdy nie brałbym udziału w koronacji obecnego chana i nigdy nie poznałbym tajemnicy, która pewnego dnia go zniszczy.
— No, dalej — ponaglał Biron.
— Podróż z Rhodii na Tyranna odbywała się statkiem Tyrannejczyków, podobnie zresztą jak powrót. Statek ów bardzo przypominał ten, był jednak znacznie większy. Drogę na Tyranna przebyliśmy bez przeszkód. Pobyt na planecie miał kilka ciekawych momentów, ale również upłynął bezproblemowo. Jednak w drodze powrotnej uderzył nas meteor.
— Co?
Gillbret podniósł rękę.
— Wiem, to bardzo rzadki przypadek. Prawdopodobieństwo zderzenia z meteorem, zwłaszcza w przestrzeni międzygwiezdnej, jest tak znikome, że praktycznie nie do obliczenia, ale takie rzeczy się zdarzają. I właśnie tak było w tym przypadku. Oczywiście każdy meteor, nawet gdyby był wielkości łebka od szpilki, jak to zwykle bywa, przy zderzeniu ze statkiem może przebić najbardziej wytrzymały pancerz.
— Tak — potwierdził Biron. — To skutek jego pędu, który zależy od masy i szybkości. Bardziej zresztą od prędkości niż od masy — wyrecytował ponuro, jakby wygłaszał wyuczoną lekcję. Przyłapał się, że rzuca ukradkowe spojrzenia w stronę Artemizji.
Dziewczyna usiadła wygodnie, zasłuchana w słowa Gillbreta, i była tak blisko Birona, że prawie stykali się kolanami. Biron zauważył, że ma piękny profil, a nieco potargane włosy nie psują obrazu. Nie miała też na sobie krótkiej kurteczki, a zwiewna biel jej bluzki po czterdziestu ośmiu godzinach wciąż była gładka i czysta. Ciekawe, jak jej się to udaje.
Podróż, pomyślał, byłaby cudowna, gdyby tylko Artemizja zaczęła zachowywać się normalnie, nie jak rozkapryszona księżniczka. Problem polegał na tym, że do tej pory nikt nigdy nie kierował jej postępowaniem. Na pewno nie ojciec. Przywykła kierować się własnym widzimisię. Gdyby urodziła się w normalnej rodzinie, byłoby z niej bardzo sympatyczne stworzenie.
Już prawie zapadł w sen na jawie, w którym to on nią kieruje, a ona okazuje mu należny szacunek, gdy Artemizja nagle zwróciła ku niemu głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Biron odwrócił wzrok i skupił się na wypowiedzi Gillbreta. Umknęło mu już kilka zdań.
— Nie mam pojęcia, dlaczego ekrany ochronne statku zawiodły. To był jeden z tych przypadków, których nikt nie potrafi wyjaśnić, ale w końcu awarie czasem się jednak zdarzają. W każdym razie, meteor uderzył w śródokręcie. To był drobny okruch skalny i zderzenie z pancerzem statku na tyle spowolniło jego szybkość, że nie przebił się na wylot. Gdyby się tak stało, nie byłoby problemu. Otwory zostałyby załatane natychmiast.
Tymczasem meteor wpadł do sterówki i odbijał się od ścian, póki nie wyhamował. Trwało to tylko ułamek minuty, ale przy prędkości początkowej kilkuset kilometrów na godzinę, musiał przemierzyć sterówkę setki razy. Obaj członkowie załogi zostali posiekani na kawałki, a ja uratowałem się tylko dzięki temu, że właśnie byłem w kabinie.
Słyszałem odgłos zderzenia meteoru z pancerzem, a potem grzechotanie w sterowni i przerażające, krótkie krzyki obu wachtowych. Kiedy wbiegłem do środka, wszędzie była krew i strzępy ciał. Bardzo słabo pamiętam późniejsze zdarzenia, choć przez lata przeżywałem wszystko, chwila po chwili, w sennych koszmarach.
Gwizd uciekającego powietrza wskazał mi dziurę w pancerzu. Przyłożyłem do niej metalowy krążek, a ciśnienie powietrza przyssało go do ściany. Na podłodze znalazłem mały skalny okruch. Był ciepły w dotyku, ale kiedy rozbiłem go kluczem na dwie części, poczułem chłód. Wewnątrz wciąż miał temperaturę kosmicznej pustki.
Do nadgarstków ciał członków załogi przywiązałem liny zakończone magnesami holowniczymi, po czym wypchnąłem je przez luk. Usłyszałem szczęk przyczepiających się magnesów i wiedziałem, że zamrożone zwłoki będą lecieć za statkiem. Zdawałem sobie sprawę, że po powrocie na Rhodię potrzebne mi będą dowody, iż zginęli od meteoru, a nie z mojej ręki.
Ale jak miałem wrócić? Byłem zupełnie bezradny. Nie miałem pojęcia, jak poprowadzić statek, i nie śmiałem niczego dotknąć. Nie wiedziałem nawet, jak użyć systemu łączności podprzestrzennej, tak że nie mogłem nadać SOS. Mogłem jedynie pozwolić statkowi lecieć zadanym kursem.
— To jednak też cię nie ratowało, prawda? — spytał Biron. Ciekaw był, czy Gillbret wymyślił sobie to wszystko ot tak. dla zabawy, czy też miał w tym jakiś praktyczny cel. — A co ze skokami przez nadprzestrzeń? Bez nich nie byłoby cię z nami.