Выбрать главу

— Tyrannejskie statki, jeśli aparatura jest sprawna, po zaprogramowaniu mogą wykonać każdą konieczną liczbę skoków.

Biron spojrzał na niego z niedowierzaniem. Czyżby Gillbret brał go za durnia?

— Wymyśliłeś to sobie — stwierdził.

— Nie. To jeden z tych przeklętych wynalazków militarnych, dzięki którym wygrywali wojny. Nie zdobyliby pięćdziesięciu systemów planetarnych, setki razy przewyższających ich liczebnością mieszkańców, bawiąc się w kotka i myszkę. Oczywiście atakowali nas po kolei, bardzo zręcznie wykorzystując wszelkich zdrajców, mieli jednak nad nami znaczną przewagę wojskową. Wszyscy wiedzą, że ich taktyka była dużo lepsza niż nasza, i częściowo zawdzięczali to umiejętności programowania skoków. Dawało to większe możliwości manewrowania, a przez to pozwalało przygotowywać dużo bardziej skomplikowane plany bitew. Nie potrafiliśmy im w tym dorównać.

Trzeba przyznać, że jest to jedna z ich najlepiej strzeżonych tajemnic. Nigdy nie starałem się jej zgłębić, dopóki nie zostałem samotnie uwięziony na Krwiopijcy — Tyrannejczycy maja irytujący zwyczaj nazywania swoich statków niemiłymi słowami, pewnie słusznie uważając to za dobry chwyt psychologiczny — i nie zacząłem obserwować aparatury pokładowej. Przyglądałem się, jak ich pojazd wykonuje skoki bez ręcznego sterowania.

— I myślisz, że ten statek też to potrafi?

— Nie wiem. Ale nie byłbym zdziwiony.

Biron popatrzył na tablicę kontrolną. Znajdowały się na niej tuziny przełączników, których przeznaczenia wciąż nie udało mu się wyjaśnić. No dobrze, później!

Znów zwrócił się do Gillbreta.

— I statek dowiózł cię do domu?

— Nie. Kiedy meteor latał po sterówce, uszkodził część przyrządów. To musiało się stać. Zegary zostały potrzaskane. obudowy poobijane i powgniatane. Nie znałem sposobu, żeby ocenić, jak bardzo zmienił się zaplanowany kurs. Coś jednak musiało ulec zmianie, nie dotarliśmy bowiem na Rhodię.

W końcu oczywiście zaczęła spadać prędkość i zrozumiałem, że moja podróż teoretycznie dobiega końca. Nie mogłem określić położenia, ale prowadziłem obserwacje astronomiczne i przez teleskop zauważyłem dość blisko dysk planety. Miałem ślepe szczęście, bo dysk się powiększał. Mój pojazd zbliżał się do planety.

Oczywiście nie wprost. To byłby zbyt wielki traf, żeby na niego liczyć. Lecąc samym rozpędem statek minąłby ją o miliony kilometrów, ale w końcu na taką odległość mogłem użyć zwykłego radia. Wiedziałem, jak je obsługiwać dzięki mojemu obeznaniu z elektroniką. Poprzysiągłem sobie wtedy, że nigdy więcej nie dopuszczę do tak beznadziejnej sytuacji. Absolutna bezradność to jedna z tych rzeczy, które nigdy nie bywają zabawne.

— Więc użyłeś radia — domyślił się Biron.

— Tak. I przybyli mnie uratować.

— Kto?

— Ludzie z planety. Okazała się zamieszkana.

— Cóż, miałeś cholerne szczęście. Co to była za planeta?

— Nie wiem.

— Nie powiedzieli ci?

— Zdumiewające, nieprawdaż? Nie, nie powiedzieli. Ale to było gdzieś w obrębie Królestw Mgławicy!

— Skąd wiesz?

— Ponieważ rozpoznali mój statek jako należący do Tyrannejczyków. Poznali go z daleka i o mało nie zniszczyli, zanim poinformowałem ich, że jestem jedynym żywym pasażerem na pokładzie.

Biron splótł dłonie na kolanach.

— Chwileczkę, cofnijmy się. Nie łapię. Skoro wiedzieli, że jest to statek Tyrannejczyków i zamierzali go zniszczyć, czyż nie jest to najlepszy dowód, że ten świat nie leży w Królestwach Mgławicy? Wszędzie, ale nie tu?

— Nie — oczy Gillbreta błyszczały, a w głosie dźwięczał entuzjazm. — On leżał wśród Królestw. Wzięli mnie na powierzchnię. Co to był za świat! Mieszkali tam ludzie ze wszystkich Królestw! Mogłem to określić po akcentach. I nie obawiali się Tyrannejczyków. To był prawdziwy arsenał. Z kosmosu nie dało się tego stwierdzić. Na pozór wyglądała jak zwykła, prowincjonalna planeta rolnicza, ale życie zeszło na niej pod powierzchnię. Gdzieś wśród Królestw, mój chłopcze, gdzieś tam wciąż jest ta planeta, która nie boi się Tyrannejczyków. Kiedyś zniszczy ich tak, jak chciała zniszczyć statek, którym leciałem, gdyby członkowie jego załogi żyli.

Biron poczuł gwałtowne bicie serca. Przez moment zapragnął uwierzyć w słowa Gillbreta.

Ostatecznie, być może. Być może!

11. A może nie!

A może i nie!

— Jak się dowiedziałeś o tym ich arsenale? Jak długo tam byłeś? Co widziałeś? — spytał Biron.

Gillbret zaczynał okazywać zniecierpliwienie.

— Nie chodzi o to, co widziałem. Nie oprowadzali mnie po planecie, nie zorganizowali mi wycieczki. — Uspokoił się nieco. — Dobrze, posłuchaj, co było dalej. Kiedy wydobyli mnie ze statku, byłem w nie najlepszym stanie. Za bardzo się bałem, żeby jeść normalnie — to przerażające uczucie zagubić się w przestrzeni — i musiałem okropnie wyglądać.

Kiedy mniej więcej udowodniłem swoją tożsamość, zabrali mnie pod powierzchnię. Oczywiście razem ze statkiem. Przypuszczam, że pojazd interesował ich bardziej niż moja osoba. Dałem im szansę zbadania napędu tyrannejskiego statku. Mnie zabrali do czegoś, co musiało być szpitalem.

— Ale co widziałeś, stryju? — spytała Artemizja.

— Czy nigdy ci tego nie opowiadał? — przerwał jej Biron.

— Nie — odpowiedziała.

Gillbret wyjaśnił:

— Do tej chwili nigdy nikomu tego nie opowiadałem. Jak już mówiłem, zostałem zaprowadzony do szpitala. Mijałem różnorodne laboratoria, pod każdym względem przewyższające wszystko, co mamy na Rhodii. Przejeżdżałem obok fabryk, w których przerabiano najprzeróżniejsze metale. Statki, które mnie uratowały, z pewnością nie były podobne do żadnych znanych mi pojazdów.

Wtedy wszystko to wydawało mi się tak oczywiste, że przez minione lata nigdy niczego nie kwestionowałem. Myślałem o tym jako o mojej „planecie rebelii”; wiem, że pewnego dnia roje statków opuszczą ją. by zaatakować Tyrannejczyków, i tamten świat zostanie uznany za przywódcę powstania przeciwko najeźdźcom. Na początku każdego roku myślę w skrytości ducha, że może to właśnie będzie ten rok. I zawsze mam cichą nadzieję, że może jednak nie, bo marzyłem o ucieczce i przyłączeniu się do nich, tak aby wziąć udział w głównym uderzeniu. Nie chciałbym, żeby zaczęli beze mnie.

Zaśmiał się krótko.

— Przypuszczam, że wiele ludzi byłoby zdumionych, gdyby dowiedzieli się, o czym naprawdę myślę. Nikt nie zajmuje się zbytnio moją osobą, rozumiecie.

— To wszystko wydarzyło się ponad dwadzieścia lat temu i wciąż nie zaatakowali? — spytał Biron. — Nie zauważono żadnych śladów ich obecności? Nieznanych statków kosmicznych? Żadnych incydentów? A ty wciąż myślisz…

— Tak — odpowiedział mu ostro Gillbret. — Dwadzieścia lat to niewiele, żeby przygotować powstanie przeciwko planecie władającej pięćdziesięcioma systemami. Kiedy tam byłem, dopiero zaczynali. Wiem o tym. Powoli od tamtej pory zapewne wyposażają swoją planetę w podziemne składy i fabryki, konstruują nowe statki kosmiczne i broń, szkolą żołnierzy, przygotowują atak.

Tylko w kinie ludzie rzucają się do walki pod wpływem chwilowego impulsu, a nowa broń, potrzebna jednego dnia, zostaje wymyślona drugiego, trzeciego wchodzi do masowej produkcji, czwartego zaś wykorzystuje się ją w walce. Takie rzeczy wymagają czasu. Mieszkańcy powstańczej planety muszą mieć pewność, że są bezbłędnie przygotowani. Nie będą mogli uderzyć drugi raz.