Przerwał na chwilę, żeby odczytać nowy wynik.
— Myślę, że się zbliża. To mały statek. Gillbrecie, myślisz, że uda ci się z nim połączyć?
— Spróbuję.
— W porządku. Ale bez wizji. Zostaw tylko dźwięk, dopóki nie będziemy wiedzieli, kto nadlatuje.
Biron z zachwytem obserwował Gillbreta obsługującego radio podprzestrzenne. Ten starszy mężczyzna miał wrodzony talent. Dotarcie do konkretnego punktu w kosmosie za pomocą ukierunkowanego promienia radiowego nie jest zadaniem łatwym, a urządzenia pokładowe mogą w tym pomóc w nieznacznym stopniu. Dysponował tylko przybliżoną pozycją pojazdu, w rzeczywistości mógł on znajdować się setki kilometrów bliżej lub dalej. Znał też dwa kąty, które mogły różnić się od rzeczywistego o pięć lub sześć stopni w każdym kierunku.
Dawało to przestrzeń o objętości szesnastu milionów kilometrów sześciennych, w której mógł znajdować się poszukiwany statek. Reszta należała do operatora i próbnego strumienie radiowego o średnicy nie przekraczającej ośmiuset metrów Niektórzy utrzymywali, że doświadczony operator, obserwujący reakcje przyrządów pomiarowych, może określić, w jakiej odleglości od celu przemknął próbny strumień. Z naukowego punktu widzenia teoria ta była nonsensem, ale często okazywało się, że nie istnieje żadne inne wiarygodne wytłumaczenie takich przypadków.
Nie upłynęło nawet dziesięć minut, gdy aktywny promień został wysłany i Bezlitosny nawiązał kontakt.
Po następnych dziesięciu Biron był w stanie porozumieć się i uzyskać odpowiedź.
— Zamierzają przysłać nam na pokład jednego człowieka.
— Czy go przyjmiemy? — spytała Artemizja.
— Dlaczego nie? Jednego człowieka? Jesteśmy uzbrojeni.
— Ale jeśli dopuścimy ich statek zbyt blisko?
— Arta, jesteśmy na tyrannejskim krążowniku. Siła naszego ognia przekracza cztero-, pięciokrotnie ich możliwości, nawet gdyby użyli najlepszego statku, jakimi dysponuje Lingane. Zapis w Akcie stowarzyszenia nie pozwalają im na więcej. Zresztą mamy pięć blasterów wysokiej mocy.
— Umiesz je obsługiwać? Nie wiedziałam.
Biron nie cierpiał przyznawać się do swoich braków, ale powiedział:
— Niestety nie. Na razie. Ale Linganejczycy o tym nie wiedzą.
Pół godziny później na ekranie ukazała się sylwetka statku. Mały cylindryczny statek z dwoma rzędami ustawionych po cztery stateczników, służących do lotów stratosferycznych.
Gdy tylko statek pojawił się w polu widzenia teleskop Gillbret krzyknął z radości:
— To okręt autarchy! — na jego twarzy pojawił i uśmiech. — To jego prywatny statek. Jestem tego pewien.
Mówiłem wam, że samo moje imię jest pewnym sposobe zwrócenia jego uwagi.
Statek z Lingane przyspieszał i hamował, aż wreszcie znieruchomiał.
Z głośnika dobiegł słaby głos:
— Gotowi do cumowania?
— Gotowi! — potwierdził Biron. — Tylko jedna osoba.
— Jedna osoba — nadeszła odpowiedź.
Z luku przybysza z Lingane wystrzeliła stalowa lina i mknęła ku nim jak harpun. Znajdujący się u jej zakończenia zaczep magnetyczny rósł w polu widzenia ekranu. W miarę jak się zbliżał, jego obraz przesuwał się ku granicy pola widzenia kamery, aż wreszcie zniknął zupełnie.
Rozległ się donośny, głuchy odgłos. Magnetyczny zaczep zakotwiczył. Pomiędzy statkami rozpięła się cienka, pajęcza nić, która z powodu braku ciążenia nie zwisła, zachowując skręty. Poskręcane pętle biegły wciąż do przodu dzięki sile inercji.
Powoli i delikatnie linganejski statek oddalił się i lina została napięta. Wisiała, naprężona i tak cienka, że prawie niewidoczna, delikatnie połyskując w świetle słońca Lingane.
Biron spojrzał w wizjer teleskopu, w którego polu widzenia tkwił powiększony do monstrualnych rozmiarów statek. Można było zobaczyć początek ośmiusetmetrowej łączącej statki liny i małą sylwetkę, która rozpoczynała podróż po linie.
Nie był to zwyczajny sposób przeprawy. Normalnie dwa statki manewrują w przestrzeni tak długo, aż stabilizowane polem magnetycznym, mogą zetknąć się śluzami powietrznymi. W przestrzeni powstaje tunel łączący oba statki i ludzie mogą swobodnie przechodzić z jednego pokładu na drugi, bez żadnej dodatkowej ochrony.
Przy przeprawie po linie niezbędny jest kombinezon próżniowy. Zbliżający się Linganejczyk miał na sobie wielki, wykonany ze stalowego włókna, kosmiczny osprzęt. Poruszanie się w nim wymagało olbrzymiego wysiłku. Nawet z tej odległości Biron mógł dojrzeć, jak jego ramiona zginają się z trudem i wolno zmieniają położenie.
Prędkość obu statków została ostrożnie skorygowana. Każda gwałtowniejsza zmiana napięcia liny mogłaby spowodować odpadnięcie podróżnika. Mógłby polecieć w kierunku odległego słońca.
Nadchodzący Linganejczyk poruszał się pewnie i szybko. Kiedy się zbliżył, łatwo można było zauważyć, że nie przemieszczał się systemem ręka za ręką. Gdy ręka poprzedzająca ciało podciągała go do przodu, puszczał się liny i szybował kilkanaście metrów przed siebie, po czym drugą ręka łapał linę. przygotowując się do nowego ruchu.
To była brachiacja w przestrzeni kosmicznej. Linganejczyk przypominał metalowego gibbona[1].
— Co by się stało, gdyby nie złapał liny? — spytała Artemizja.
— Wygląda na to, że jest prawdziwym mistrzem — odpowiedział Biron. — Ale gdyby się tak stało, będzie lśnił w świetle słońca. Złapiemy go.
Linganejczyk był już całkiem blisko. Wyszedł z pola widzenia kamery. W ciągu kilku sekund usłyszeli odgłos stóp stąpających po zewnętrznym pancerzu.
Biron sięgnął do dźwigni otwierającej drzwi śluzy. Po chwili, w odpowiedzi na serię sygnałów dobiegających od strony śluzy, otworzył zewnętrzny luk. Za ścianą sterówki rozległ się głuchy odgłos. Zewnętrzny luk zamknął się i odsunęła się ściana w sterówce. Gość wszedł.
Jego kombinezon natychmiast pokrył się szronem, który przesłonił też szybę hełmu mleczną powłoką i zmienił całą sylwetkę w białego bałwana. Wiało od niego chłodem. Biron włączył ogrzewanie i do sterówki wpadł ciepły, suchy podmuch. Jeszcze przez chwilę utrzymywał się szron na kombinezonie i po paru sekundach roztopił się.
Niezgrabne metalowe palce Linganejczyka niecierpliwie grzebały przy zatrzaskach hełmu, jakby jak najszybciej chciał pozbyć się wywołanej śniegiem ślepoty. W pewnej chwili nakrycie głowy uniosło się, a pokrywająca je od wewnątrz gruba i miękka ściółki zmierzwiła włosy przybysza.
— Ekscelencjo! — zawołał Gillbret, po czym dodał triumfalnie. — Bironie, to autarcha we własnej osobie.
Biron, oszołomiony, zdołał jedynie wykrztusić:
— Jonti!
13. Autarcha składa wizytę
Autarcha delikatnie odłożył kombinezon na bok i usiadł wyściełanym fotelu.
— Dawno już nie uprawiałem tego rodzaju gimnastyki — powiedział. — Powiadają, że czego się raz nauczysz, zawsze będziesz umiał, ale w moim przypadku to się nie sprawdziło. Cześć, Farrill! Witam, książę — zwrócił się do Gillbreta. — A to, o ile pamiętam, córka suwerena, pani Artemizja!
Włożył w usta długiego papierosa i zapalił go, zaciągając się głęboko. Powietrze wypełnił zapach wonnego tytoniu.
— Nie spodziewałem się, że zobaczę cię tak szybko, Farrill — dodał.
— A może w ogóle? — skwitował kwaśno Biron.
1