— Albo inne statki. Jak pan doskonale wie, możemy wykryć jedynie jego.
— W każdym razie ruszamy za nim.
— Wydałem już stosowne rozkazy. Chciałbym jedynie zauważyć, iż ów skok doprowadził go na krawędź mgławicy Końska Głowa.
— Co takiego?
— We wskazanym kierunku nie istnieje żaden większy układ planetarny. Może to oznaczać tylko jedno.
Aratap zwilżył językiem wargi i szybkim krokiem ruszył w kierunku kabiny pilotów. Major dotrzymywał mu kroku.
Hinrik pozostał na środku nagle opustoszałego pokoju. Przez minutę wpatrywał się w drzwi. Po chwili z lekkim wzruszeniem ramion znów zasiadł w fotelu. Jego twarz nie wyrażała niczego. Przez dłuższy czas trwał nieruchomo.
Sprawdziliśmy koordynaty przestrzenne Bezlitosnego — oznajmił nawigator. — Bez wątpienia znajduje się wewnątrz Mgławicy.
— To nieważne — odparł Aratap. — Ruszajcie za nim. Odwrócił się do majora Androsa.
— Widzi pan zatem, że cierpliwość popłaca. W tej chwili wiele się już wyjaśniło. Gdzież indziej mogłaby znajdować się kwatera główna spiskowców, jeśli nie w Mgławicy? Gdzie jeszcze nie zdołalibyśmy jej wykryć? Prześliczny wzór.
I tak tyrannejska eskadra wkroczyła w głąb Mgławicy.
Aratap po raz chyba dwudziesty zerknął odruchowo na ekran. Wszystkie te spojrzenia, rzecz jasna, nic nie dawały, ekran bowiem ukazywał jednolitą czerń. Nie było widać żadnej gwiazdy.
— To ich trzeci postój bez lądowania — stwierdził Andros. — Nie rozumiem. O co im chodzi? Czego szukają? Każdy z tych postojów trwa kilka dni. I nigdzie nie lądują.
— Może tak wiele czasu zajmują im obliczenia następnego skoku — odparł Aratap. — W końcu widzialność jest zerowa.
— Tak pan sądzi?
— Nie. Ich skoki są zbyt precyzyjne. Za każdym razem trafiają w pobliże gwiazdy. Nie mogliby dokonać tego, posługując się wyłącznie wskazaniami masometrów, chyba że od początku znali położenie tych gwiazd.
— A wiec czemu nie lądują?
— Myślę, że szukają nadających się do zamieszkania planet. Być może, sami nie wiedzą, gdzie leży ośrodek buntu. Lub przynajmniej nie są tego pewni. — Aratap uśmiechnął się. — Wystarczy lecieć za nimi.
Nawigator stanął na baczność.
— Komisarzu!
— Tak? — Aratap uniósł wzrok.
— Nieprzyjaciel wylądował na planecie. Aratap wezwał majora Androsa.
— Czy już pana powiadomiono; — spytał, gdy major wszedł do kabiny.
— Tak. Rozkazałem zejść na powierzchnię i rozpocząć pościg.
— Proszę poczekać. Może znowu byłoby to działanie pochopne, jak wtedy gdy chciał pan interweniować na Lingane. Uważam, że powinien polecieć tylko ten statek.
— A powody?
— Gdybyśmy potrzebowali wsparcia, pan będzie w pobliżu, wraz z całą eskadrą. Jeśli naprawdę natrafimy na potężny ośrodek rebelii, to będą mogli sądzić, iż dotarł do nich tylko jeden statek. Wtedy jakoś przekażę panu wiadomość, a pan wycofa się na Tyranna.
— Wycofa!
— I powróci na czele całej floty. Andros zastanowił się chwilę.
— Zgoda — odparł w końcu. — Zresztą to i tak nasz najmniej użyteczny statek. Jest stanowczo za duży.
W miarę jak tyrannejski okręt opadał w dół, planeta stopniowo wypełniała cały ekran.
— Powierzchnia wygląda na całkowicie jałową — zameldował nawigator.
— Czy ustaliliście już dokładne położenie Bezlitosnego?
— Tak jest, komisarzu.
— Zatem lądujcie najbliżej jak można, ale tak, by was nie zauważyli.
Właśnie wchodzili w atmosferę. Kiedy przelatywali ponad dzienną półkulą, Aratap dostrzegł, że niebo ma tu odcień jasnego fioletu. Komisarz z uśmiechem obserwował przybliżającą się powierzchnię planety. Długi pościg miał się wreszcie ku końcowi.
17. I zwierzyna!
Tym, którzy nigdy nie byli w przestrzeni kosmicznej, badania układów gwiezdnych w poszukiwaniu odpowiednich do zasiedlenia planet mogą wydawać się czymś niezwykle fascynującym, a przynajmniej ciekawym. Dla prawdziwych kosmonautów nie ma nic nudniejszego.
Zlokalizowanie gwiazdy, która stanowi ogromną płonącą kulę wodoru przekształcającego się w hel, jest dziecinnie łatwe. Po prostu ją widać. Nawet pośród mroków Mgławicy jest to jedynie kwestia odległości. Podejdźcie na osiem miliardów kilometrów i natychmiast ujrzycie swój cel.
Natomiast planeta, stosunkowo niewielki skalisty glob, świecący jedynie odbitym blaskiem, to już zupełnie inna sprawa. Można sto tysięcy razy przelecieć przez układ gwiezdny, pod najróżniejszymi kątami, i nie natrafić na planetę, ani nawet nie minąć jej w odległości pozwalającej na identyfikację — chyba że pomoże przypadek. Prawdopodobieństwo takiego przypadku jest jednak niesłychanie małe.
Opracowano więc procedurę poszukiwawczą. Statek zajmuje w przestrzeni pozycję w odległości od gwiazdy równej dziesięciu tysiącom jej średnic. Statystyki galaktyczne wykazują, iż zaledwie jedna na pięćdziesiąt tysięcy planet krąży w większej niż ta odległości od swego słońca. Co więcej, praktycznie nigdy nie zdarza się, by na planecie oddalonej od swej gwiazdy o więcej niż tysiąc długości średnicy jej słońca panowały warunki dające szansę ludziom.
Oznacza to, iż z pozycji statku jakakolwiek „możliwa” do zasiedlenia planeta musi znajdować się na obszarze najwyżej sześciu stopni od gwiazdy, co stanowi zaledwie jedną trzechtysieczną sześćsetną część nieba. Ta niewielka przestrzeń da się zbadać stosunkowo łatwo.
Ruch telekamer można tak zgrać z wędrówką statku po orbicie, by konstelacje gwiezdne w sąsiedztwie słońca pozostawały nieruchome; oczywiście w tym celu trzeba wyeliminować blask samego słońca, nie jest to jednak zbyt trudne. Poruszające się w przestrzeni planety wystąpią na filmie w postaci drobnych kreseczek.
Jeśli takowych nie zaobserwowano, zawsze istnieje jeszcze możliwość, iż planety są zasłonięte słońcem. Wówczas powtarza się cały manewr, rzecz jasna od drugiej strony i zazwyczaj nieco bliżej gwiazdy.
Jest to bardzo monotonna procedura, a kiedy powtórzyło się ją już trzy razy, z jednoznacznie negatywnym wynikiem, nieuniknione jest pewne obniżenie morale.
I tak na przykład nastrój Gillbreta pogarszał się od dłuższego czasu. Coraz rzadziej zdarzało mu się znaleźć coś „zabawnego”.
Przygotowywali się właśnie do skoku na czwarty cel z listy autarchy, i Biron powiedział:
— Zawsze trafiamy jednak na jakąś gwiazdę. Przynajmniej w tym dane Jontiego okazały się prawdziwe.
— Statystyka głosi, że co trzecia gwiazda ma układ planetarny — odrzekł Gillbret.
Biron skinął głową. To nie było żadne odkrycie. Każde dziecko uczyło się tego na pierwszych zajęciach z galaktografii.
— To znaczy — ciągnął Gillbret — że prawdopodobieństwo trafienia na trzy kolejne gwiazdy pozbawione planet — wszelkich planet — równa się dwóm trzecim do kwadratu, czyli ośmiu dwudziestym siódmym, czyli mniej niż jednej trzeciej.
— I co z tego?
— A my nie znaleźliśmy ani jednej planety. To znaczy, że popełniamy jakiś błąd.
— Sam widziałeś wyniki. Poza tym, jaka to statystyka? Z tego co wiemy — wewnątrz Mgławicy mogą panować zupełnie inne warunki. Może obłok cząsteczkowy nie pozwalał na formowanie się planet albo wręcz powstał zamiast nich.
— Nie mówisz chyba poważnie. — Gillbret był wstrząśnięty.
— Masz rację. Gadam, żeby gadać. Nie znam się na kosmogonii. Właściwie dlaczego w ogóle powstają planety? Nigdy nie słyszałem o takiej, z którą nie byłoby kłopotów. — Biron też wyglądał marnie. Ciągle jeszcze wypisywał karteczki i przyklejał je do tablicy kontrolnej. — W każdym razie — stwierdził — rozpracowaliśmy już blastery, wskaźniki zasięgu, kontrolę mocy…