Trudno było nie spoglądać bez przerwy na ekran. Wkrótce znów będą skakać — w ciemno.
— Wiesz, skąd wzięła się nazwa Końska Głowa, Gil? — spytał, by zmienić temat.
— Bo pierwszym człowiekiem, który tu dotarł, był Horace Hedd[2]. Chcesz powiedzieć, że to nieprawda?
— Możliwe. Na Ziemi inaczej to objaśniają.
— Jak?
— Twierdzą, że nazwa pochodzi od kształtu głowy konia.
— Co to jest koń?
— Zwierzę, które żyje na Ziemi.
— To zabawny pomysł. Na moje oko Mgławica nie przypomina żadnego zwierzęcia, Bironie.
— Wszystko zależy od kąta, pod jakim się patrzy. Z Nefelos Mgławica wygląda jak ręka o trzech palcach, ale raz oglądałem ją z obserwatorium na Ziemskim Uniwersytecie. Naprawdę była podobna do głowy konia. Może stąd właśnie wzięła się jej nazwa. Może Horace Hedd nigdy nie istniał. Kto wie? — Biron poczuł nagłe znużenie. Temat rozmowy zupełnie go nie interesował. Nadal mówił wyłącznie po to, by słyszeć swój głos.
Zapadła cisza. Na krótką chwilę, ale o tyle za długą, że dała Gillbretowi możność poruszenia sprawy, której Biron za wszelką cenę starał się uniknąć, chociaż jego myśli nieustannie wokół niej krążyły.
— Gdzie jest Arta? — zapytał Gillbret. Biron zerknął na niego.
— Chyba w naczepie. Nie śledzę jej ruchów.
— W przeciwieństwie do autarchy. Równie dobrze mógłby tu mieszkać, tak często go widuję.
— To zaszczyt dla niej.
Pobrużdżona twarz Gillbreta przybrała dziwny wyraz.
— Och, nie bądź głupcem. Artemizja jest z rodu Hinriadów. Nie może znieść tego, jak ją traktujesz.
— Daj temu spokój.
— Nie dam. Od dawna chciałem to powiedzieć. Czemu jej to robisz? Ponieważ Hinrik może być odpowiedzialny za śmierć twojego ojca? To mój kuzyn! A w stosunku do mnie nie zmieniłeś się.
— Zgadza się — odrzekł Biron. — Traktuję cię tak jak przedtem. Rozmawiam z tobą, jak zawsze. Rozmawiam również z Artemizja.
— Tak jak przedtem? Biron milczał.
— Popychasz ją w ramiona autarchy — stwierdził Gillbret.
— To jej wybór.
— Wcale nie. Twój. Posłuchaj, Bironie — stary mężczyzna poufałym gestem położył mu dłoń na kolanie. — Pojmujesz chyba, że niechętnie mieszam się do tych spraw. Ale Artemizja te w tej chwili jedyna osoba w naszej rodzinie, która jest cokolwiek warta. Może rozśmieszy cię, gdy powiem, że ją kocham. Nie mam własnych dzieci.
— Nie kwestionuję twoich uczuć.
— Zatem pozwól, że coś ci poradzę, dla jej dobra. Powstrzyma autarchę, Bironie.
— Wydawało mi się, że mu ufasz.
— O, tak — jako autarsze. Jako przywódcy ruchu, skierowanego przeciw Tyrannejczykom. Ale jako mężczyźnie, partnerów dla Artemizji — nie.
— Powiedz jej to.
— Nie posłucha mnie.
— Uważasz, że mnie by posłuchała?
— Gdybyś właściwie podszedł do sprawy.
Biron zdawał się wahać. Nerwowo zwilżył językiem spieczeni wargi. Nagle jednak odwrócił się i rzekł ostro.
— Nie mam ochoty o tym mówić.
— Kiedyś tego pożałujesz — odparł ze smutkiem Gillbret. Biron nie odpowiedział. Czemu nie zostawią go w spokoju’
Już nieraz nawiedzała go myśl, że będzie żałował tego, co robi Zresztą niełatwo mu było zachować zimną krew. Cóż jednał miał począć? Teraz nie może już cofnąć się z godnością.
Odetchnął głęboko, aby pozbyć się nieoczekiwanego dławiącego uczucia, które ściskało mu gardło.
Po następnym skoku sytuacja zmieniła się diametralnie. Biron ustawił przyrządy zgodnie z instrukcjami pilota autarchy, pozostawiając ich obsługę Gillbretowi. Miał zamiar przespać całą operację. Nagle jednak Gillbret zaczął szarpać go za ramię.
— Biron! Biron!
Obrócił się na koi i skoczył na równe nogi, zaciskając pięści.
— Co się stało?
Gillbret cofnął się pospiesznie.
— Spokojnie, nie denerwuj się. Tym razem mamy F dwa. Do Birona powoli dotarło znaczenie jego słów. Odetchnął głęboko i rozluźnił napięte mięśnie.
— Nigdy nie budź mnie w ten sposób. F dwa, tak? Domyślam się, że chodzi ci o nową gwiazdę.
— Oczywiście. Wygląda bardzo zabawnie.
W pewnym sensie rzeczywiście wyglądała zabawnie. Średnio dziewięćdziesiąt pięć procent planet nadających się do zasiedlenia okrąża gwiazdy typu widmowego F albo G: średnica od miliona dwustu tysięcy do dwóch milionów czterystu tysięcy kilometrów, temperatura powierzchni pięć do dziesięciu tysięcy stopni Celsjusza. Słońce Ziemi jest typu G2, Rhodii F8, Lingane G2, podobnie jak Nefelos. Typ F2 oznaczał gwiazdę gorętszą, ale nie za gorącą.
Pierwsze trzy gwiazdy, do jakich dotarli, należały do typu widmowego K: raczej niewielkie i czerwonawe. Nawet gdyby miały planety, zapewne nie nadawałyby się one do zamieszkania.
Natomiast dobra gwiazda to dobra gwiazda! Już pierwszego dnia na zdjęciach wykryto pięć planet, z których najbliższa znajdowała się o dwieście czterdzieści milionów kilometrów od słońca.
Dane te przekazał im osobiście Tedor Rizzett. Podobnie jak autarcha często odwiedzał Bezlitosnego, wnosząc swoją osobą nieco radości i beztroski. Tym razem wpadł do kabiny zdyszany, nie odpocząwszy nawet po wymagającym sporego wysiłku przejściu między statkami.
— Nie mam pojęcia, jak autarcha to robi. Nigdy się nie męczy. Przypuszczam, że to kwestia wieku — gwałtownie zmienił temat. — Pięć planet!
— Wokół tej gwiazdy? Jesteś pewien? — spytał Gillbret.
— Absolutnie. Cztery z nich jednak należą do typu J.
— A piąta?
— Piąta może pasować. W każdym razie w atmosferze wykryliśmy tlen.
Gillbret wydał z siebie cichy okrzyk triumfu, Biron jednak powiedział tylko:
— Cztery typu J. No cóż, nam potrzebna tylko jedna.
Uświadomił sobie, że proporcja jest całkiem rozsądna. Przeważająca większość planet w Galaktyce miała atmosfery o sporej zawartości wodoru. Ostatecznie gwiazdy składają się głównie z wodoru, one zaś stanowią podstawowe źródło materii do budowy planet. Planety typu J miały atmosfery metanowe lub amoniakalne, czasem z domieszką cząsteczkowego wodoru i sporym dodatkiem helu. Podobne atmosfery są zazwyczaj dość głębokie i niezwykle gęste. Same planety mają niemal zawsze około pięćdziesięciu tysięcy kilometrów średnicy, a ich średnia temperatura powierzchniowa rzadko wynosi więcej niż minus pięćdziesiąt stopni Celsjusza. Życie na nich jest praktycznie niemożliwe.
Na Ziemi nieraz mówiono mu, iż „J”, określające typ tych planet, pochodzi od nazwy Jowisza, który w ziemskim Układzie Słonecznym stanowi najlepszy przykład podobnej planety. Może i mieli rację. W końcu inny typ planet nazwano Z, a Z oznacza Ziemię. Planety typu Z były zwykle niewielkie — stosunkowo! — a ich słabsze pole grawitacyjne nie mogło utrzymać wodoru ani gazów, które go zawierają, szczególnie że typ Z znajdował się zazwyczaj bliżej swej gwiazdy i panowały na nim wyższe temperatury. Atmosfera globów, na których rozwijało się życie, zazwyczaj płytsza, zawierała tlen i azot, czasami z domieszką chloru. Ta ostatnia nie wróżyła zbyt dobrze.
— Jakieś ślady chloru? — spytał Biron. — Czy udało się zbadać atmosferę?
Rizzett wzruszył ramionami.
2
Nieprzetłumaczalna gra słów: