— Z przestrzeni możemy przeanalizować jedynie górne warstwy. Jeśli nawet jest tam chlor, to zalega przy powierzchni zobaczymy. Poklepał Birona po muskularnym ramieniu.
— To co, chłopcze? Zaprosisz mnie do siebie na drinka? Gillbret odprowadził ich pełnym niepokoju spojrzeniem. Odkąd autarcha począł zalecać się do Artemizji, a jego najbliższy adiutant stał się ulubionym kompanem Birona, Bezlitosny coraz bardzie przypominał inne statki linganejskie. Ciekawe, czy Biron wie, o robi? Wkrótce jednak myśli Gillbreta powędrowały ku nowej planecie.
Gdy statek wkroczył w atmosferę, w kabinie pilotów znajdował się również Artemizja. Na jej twarzy malował się lekki uśmiech, wyglądała na zadowoloną. Biron spojrzał na nią kilka razy. Kiedy weszła do kabiny, powiedział:
— Dzień dobry, Artemizjo. — Ostatnio nieczęsto się pojawiała, toteż, zaskoczony, nie zdołał w porę powstrzymać słów powitania. Ona jednak nie odpowiedziała.
— Witaj, stryju — zwróciła się do Gillbreta i dodała radośnie: — Czy to prawda, że lądujemy?
Gillbret zatarł ręce.
— Na to wygląda, moja droga. Możliwe, że już za kilka godzin wydostaniemy się z tego statku i będziemy mogli odbyć przechadzkę po twardym gruncie. Co ty na to? Zabawny pomysł, nieprawdaż?
— Mam nadzieję, że to właściwa planeta — wtrącił Biron. — Jeśli nie, nie będzie to takie zabawne.
— Jest jeszcze jedna gwiazda — ciągnął Gil, lecz jego brwi zmarszczyły się nagle.
Artemizja zaś odwróciła się do Birona i spytała chłodnym tonem:
— Czy pan coś mówił, panie Farrill?
Biron, ponownie zaskoczony, spojrzał na nią ze zdumieniem.
— Nie, nic ważnego.
— Przepraszam zatem. Musiałam się przesłyszeć.
Przeszła obok niego, tak blisko, że syntetyczna tkanina sukni musnęła kolano Birona i przez chwilę otoczył go obłok perfum. Jego mięśnie napięły się aż do bólu.
Rizzett nadal przebywał na pokładzie. Jedną z korzyści posiadania naczepy była możliwość przenocowania ewentualnego gościa.
— Zbierają teraz szczegółowe dane, dotyczące składu atmosfery. Mnóstwo tlenu, prawie trzydzieści procent, do tego azot i inne obojętne gazy. Wszystko w normie. Ani śladu chloru — nagle urwał i po chwili dodał: — Hmmm.
— O co chodzi? — chciał wiedzieć Gillbret.
— Brak dwutlenku węgla. Niedobrze.
— Dlaczego? — wtrąciła Artemizja ze swej strategicznej pozycji obok ekranu, nie odrywając przy tym wzroku od powierzchni planety, która przesuwała się pod nimi z prędkością ponad trzech tysięcy kilometrów na godzinę.
— Nieobecność dwutlenku węgla — wyjaśnił krótko Biron — oznacza brak roślinności.
— Ach, tak? — spojrzała na niego i uśmiechnęła się ciepło. Biron, wbrew swej woli, odwzajemnił jej uśmiech. Ona jednak — zauważył to dopiero po chwili — uśmiechała się nie do niego, lecz jakby w przestrzeń, wyraźnie nie dostrzegając jego istnienia. Szybko powściągnął swój niestosowny odruch.
Dobrze, że jej unikał. W jej obecności trudno mu było zachować spokój. Na widok Artemizji znikał znieczulający wpływ pracy. I znów odzywał się ból.
Gillbret był wyraźnie w ponurym nastroju. Właśnie lądowali. W dolnych, gęściejszych warstwach atmosfery, Bezlitosny, któremu niezgrabna naczepa odbierała wszelką aerodynamikę, zachowywał się bardzo kapryśnie. Biron zaciekle walczył z opornymi przyrządami.
— Rozchmurz się, Gil! — powiedział.
Sam jednak też nie czuł się szczególnie radośnie. Jak dotąd, wezwania radiowe nie spotkały się z żadną odpowiedzią, a jeśli nie była to planeta rebelii, dalsze oczekiwanie nie miało sensu.
Musiał działać!
— To nie wygląda na właściwe miejsce — stwierdził Gillbret. — Ten świat jest skalisty i martwy, nie ma też zbyt wiele wody — odwrócił się. — Czy próbowali znaleźć dwutlenek węgla, Rizzett?
— Tak — rumiana twarz Rizzetta była niezwykle poważna. — Śladowe ilości. Jedna tysięczna procenta czy coś koło tego.
— Trudno powiedzieć coś pewnego — stwierdził Biron. — Mogli specjalnie wybrać taką planetę, właśnie dlatego że pozornie jest zupełnie beznadziejna.
— Ale ja widziałem farmy — zaprotestował Gillbret.
— W porządku. Jak sądzisz, ile mogliśmy obejrzeć, przelatując nad planetą tych rozmiarów kilka razy? Doskonale wiesz, że kimkolwiek by byli, nie mają dość ludzi, aby zasiedlić cały glob. Mogli osiąść w jakiejś dolinie, gdzie w powietrzu znajduje się odpowiednia dawka’ dwutlenku węgla, na przykład pochodzenia wulkanicznego, i gdzie w pobliżu znajdują się źródła wody. Moglibyśmy przelecieć trzydzieści kilometrów od nich i nigdy ich nie dostrzec. Oczywiście póki nie sprawdzą, kim jesteśmy, nie odpowiedzą na nasze sygnały.
— Nie da się tak łatwo osiągnąć właściwego stężenia dwutlenku węgla — wymamrotał Gillbret, wpatrując się zafascynowanym wzrokiem w ekran.
Nagle Biron poczuł absurdalną nadzieję, że nie trafili na właściwą planetę. Zdecydował, iż nie może dłużej czekać. Trzeba to rozstrzygnąć, i to już!
To było dziwne uczucie.
Na całym statku wyłączono sztuczne oświetlenie i przez iluminatory wpadały do środka promienie słoneczne. I choć światło dzienne nie dorównywało jasnością tradycyjnemu systemowi oświetleniowemu, stanowiło miłą odmianę. Co więcej, iluminatory zostały nie tylko odsłonięte, lecz i otwarte, tak że można było bez przeszkód oddychać miejscową atmosferą.
Rizzett odradzał całkowite rozhermetyzowanie statku, twierdząc, iż brak dwutlenku węgla może zakłócić funkcjonowanie układów oddechowych załogi, Biron jednak uznał, że przez krótki czas da się to znieść.
Właśnie kiedy naradzali się z Rizzettem, do kabiny wszedł Gillbret. Obaj, Biron i Linganejczyk, pospiesznie odsunęli się od siebie i unieśli wzrok.
Gillbret roześmiał się. Wyjrzał przez otwarty iluminator i westchnął:
— Skały!
— Chcemy zainstalować nadajnik radiowy na jakimś wzniesieniu — stwierdził łagodnie Biron. — W ten sposób uzyskamy większy zasięg. W każdym razie nasze wezwania obejmą całą tę półkulę. Jeśli nie będzie odpowiedzi, spróbujemy po drugiej stronie planety.
— Czy o tym rozmawialiście z Rizzettem?
— Właśnie. Zrobimy to we dwóch z autarchą. On to zresztą zaproponował. I dobrze, bo w przeciwnym razie ja musiałbym wystąpić z podobną sugestią — rzucił przelotne spojrzenie na Rizzetta, lecz twarz linganejskiego pułkownika nie wyrażała niczego.
Biron wstał.
— Chyba najlepiej będzie, jeśli założę na siebie podpinkę kombinezonu. Zaraz ją odepnę.
Rizzett skinął głową. Na zewnątrz świeciło słońce, w powietrzu znajdowała się ledwie śladowa ilość pary wodnej, nie było chmur, lecz panowało przejmujące zimno.
Autarcha stał w głównej śluzie Bezlitosnego. Miał na sobie płaszcz z pianitu, który ważył zaledwie kilka gramów, stanowił jednak doskonałą izolację cieplną. Do piersi przypięto mu niewielki pojemnik z dwutlenkiem węgla. Dzięki niemu powietrze wokół osoby Jontiego zawierało odpowiednie stężenie CO2.
— Czy chciałbyś mnie obszukać, Farrill? — spytał autarcha, unosząc ręce. Odczekał tak chwilę, a na jego pociągłej twarzy pojawił się drwiący uśmieszek.
— Nie — odparł Biron. — A ty? Chcesz sprawdzić, czy mam przy sobie broń?
— Nawet o tym nie myślałem.
Z pozoru uprzejme słowa były lodowate, jak temperatura na zewnątrz.
Biron wyszedł, zanurzył się w oślepiające światło słoneczne i złapał jeden z dwóch uchwytów walizki, w której mieścił się sprzęt radiowy. Autarchą ujął drugi.