Uważasz, że uwolnił was z sympatii? Według mnie tym razem uwolnił was z tych samych przyczyn co przedtem — abyście prostą ścieżką zaprowadzili go wprost do mnie.
Biron zbladł.
— Czy to znaczy, że muszę opuścić Rhodię?
— Nie. To byłoby fatalne. Nie widzę żadnej przyczyny, abyś wyjeżdżał. Zostań ze mną, a utrzymamy ich w niepewności. Moje plany są już na ukończeniu. Potrzebuję jeszcze roku, może nawet mniej.
— Ale, Wasza Wysokość, istnieją czynniki, o których nawet panu nie wiadomo! Na przykład ten dokument…
— Którego poszukiwał twój ojciec?
— Tak.
— Nawet twój ojciec, drogi chłopcze, nie wiedział wszystkiego. To byłoby zbyt niebezpieczne. Stary rządca samodzielnie odkrył jego istnienie dzięki odnośnikom w mojej bibliotece. Przyznaję, że spisał się znakomicie i natychmiast pojął znaczenie tego dokumentu. Ale gdyby mnie spytał, dowiedziałby się, że już dawno nie ma go na Ziemi.
— Właśnie, Wasza Wysokość. Jestem pewien, że mają go Tyrannejczycy.
— Ależ skąd! Ja go mam. Od dwudziestu lat. To dlatego rozpocząłem rebelię. Dopiero kiedy go zdobyłem, zyskałem pewność, że jeśli raz zwyciężymy, pozostaniemy zwycięzcami na zawsze.
— A więc to broń?
— Najsilniejsza broń we wszechświecie. Zniszczy zarówno Tyrannejczyków, jak i nas, ocali jednak Królestwa Mgławicy. Bez niej może pokonalibyśmy Tyrannejczyków, lecz w rezultacie zamienilibyśmy tylko jednego feudalnego władcę na drugiego. I tak jak oni padlibyśmy w końcu ofiarą udanego spisku. I my, i oni winniśmy wylądować na śmietniku historii, pośród przestarzałych systemów politycznych. Przyszedł czas na dojrzałość, tak jak kiedyś na Ziemi. Powstanie nowy rodzaj rządów, taki, jakiego nie znała dotąd Galaktyka. Nie będzie już chanów, autarchów, suwerenów czy rządców.
— Na przestrzeń! — ryknął nagle Rizzett. — To kto zostanie?!
— Ludzie.
— Ludzie? Jak mieliby się rządzić? Musi być jakaś osoba, która podejmuje decyzje.
— Istnieje sposób. Dokument, który mam, traktuje jedynie o niewielkiej części jednej planety, ale da się go zaadaptować do całej Galaktyki.
Suweren uśmiechnął się.
— Chodźcie, dzieci. Mogę wam przecież udzielić ślubu. Teraz niewiele nam to już zaszkodzi.
Dłoń Birona ujęła mocno rękę Artemizji. Nagle poczuli dziwne mrowienie — to Bezlitosny wykonał swój jedyny, wcześniej zaprogramowany skok.
— Zanim pan zacznie — powiedział Biron — czy mógłby pan zdradzić coś więcej na temat tego dokumentu? W ten sposób zaspokoję ciekawość i będę mógł poświęcić całą uwagę Artemizji.
Dziewczyna roześmiała się.
— Lepiej zrób to, ojcze. Nie zniosłabym roztargnionego narzeczonego.
— Znam ten dokument na pamięć — odparł Hinrik. — Słuchajcie.
I kiedy na ekranie zaświeciło słońce Rhodii, Hinrik zaczął recytować słowa, starsze — znacznie starsze — niż jakakolwiek planeta Galaktyki, z wyjątkiem jednej:
„My, obywatele Stanów Zjednoczonych, pragnąc utwórzyć doskonały związek, zaprowadzić sprawiedliwość, ochronić pokój wewnętrzny, zorganizować wspólną obronę przed wrogiem, wspomóc ogólny dobrobyt i zapewnić błogosławioną wolność zarówno nam, jak i naszym potomkom, ogłaszamy tę oto Konstytucję jako obowiązującą w Stanach Zjednoczonych Ameryki…”
Posłowie
„Gwiazdy jak pył” zostały napisane i po raz pierwszy opublikowane w roku 1950. Wówczas nie wiedzieliśmy jeszcze o atmosferze planet tyle, ile wiemy teraz. W rozdziale 17. mówię o martwej planecie, w której atmosferze znajduje się azot i tlen, a nie ma dwutlenku węgla. W tej chwili wiadomo, że pozbawiony życia świat typu „Z” (mała, skalista planeta leżąca, jak Ziemia, w pobliżu swojej gwiazdy) może mieć atmosferę — jeśli ją w ogóle ma — składającą się z azotu i dwutlenku węgla, ale nie z tlenu.
Nie mogę zmienić rozdziału 17. zgodnie z tą wiedzą, gdyż musiałbym napisać na nowo znaczne partie powieści. Tak wiec proszę was, abyście odrzuciwszy związane z tą sprawą wątpliwości, czerpali przyjemność (zakładając, że jest to przyjemność) z lektury tej książki takiej, jaka jest.
Isaac Asimov