Jej chore, martwe ziemie ukrywały swoją grozę pod nocnym płaszczem z klejnotów. Radioaktywne gleby lśniły opalizującym błękitem, w miejscach gdzie niegdyś spadły bomby atomowe ozdobionym girlandami rozbłysków. Działo się to o całe pokolenie wcześniej, nim wynaleziono pola siłowe, które chroniły przed wybuchami nuklearnymi, aby żaden inny świat nigdy już nie Popełnił samobójstwa w ten sposób.
Oczy spoglądały tak długo, aż po upływie wielu godzin Ziemia zmieniła się w jasną połówkę monety pośród nieskończonej czerni.
Wśród widzów był Biron Farrill. Pogrążony w zadumie siedział w pierwszym rzędzie, trzymając ręce na oparciach. Nie tak spodziewał się opuścić Ziemię. Nie w ten sposób, nie tym statkiem, nie w tym kierunku.
Opalonym przedramieniem potarł zarost na podbródku. Zrobiło mu się głupio, że nie ogolił się rano. Za chwilę wróci do kabiny i naprawi to zaniedbanie, ale teraz nie miał ochoty wychodzić. Tutaj byli ludzie. W kabinie byłby sam.
A może właśnie dlatego powinien wyjść?
Zdecydowanie nie odpowiadało mu to nowe, nie znane dotąd doświadczenie: czuć się ściganym i zostać bez przyjaciół.
Przyjaciół utracił, gdy niecałe dwadzieścia cztery godziny temu w jego pokoju zadźwięczał telefon.
Nawet w akademiku był w kłopotliwej sytuacji. Gdy tylko wrócił ze świetlicy po rozmowie z Jontim, rzucił się na niego stary Esbak.
— Szukałem pana, panie Farrill — zwrócił się do niego piskliwym ze wzburzenia głosem. — To naprawdę niefortunny incydent. Nie rozumiem, jak do tego doszło. Czy może mi pan to wyjaśnić?
— Nie — prawie krzyknął. — Nie mam pojęcia. Kiedy będę mógł wejść do pokoju i zabrać swoje rzeczy!
— Rano, z pewnością rano. Właśnie sprowadziliśmy sprzęt, żeby zbadać całe pomieszczenie. Poziom radioaktywności nie przekracza już normy. Szczęśliwie zdołał pan uciec. Dosłownie w ostatniej chwili.
— Tak, tak, ale, jeśli pan pozwoli, chciałbym teraz odpocząć.
— Proszę skorzystać z mojego pokoju. Rano przeniesiemy pana na te kilka dni, które pan u nas spędzi. Aha, panie Farrill, za pozwoleniem, jest jeszcze jedna sprawa — dodał z przesadną grzecznością.
— Jaka sprawa? — spytał Biron zmęczonym głosem.
— Czy zna pan kogoś, komu zależałoby na, hmm, pozbyciu się pana?
— W taki sposób? Oczywiście, że nie.
— Co pan zamierza? Władze uczelni wolałyby, rzecz jasna, uniknąć podawania do wiadomości publicznej tego wypadku.
Uparcie nazywał to „wypadkiem”! Biron powiedział sucho:
— Rozumiem pana. Ale proszę się nie denerwować. Nie zamierzam wzywać policji ani wszczynać śledztwa. Wkrótce opuszczam Ziemię i nie chciałbym, aby ta sprawa wpłynęła na moje plany. Nie wnoszę żadnej skargi. W końcu przecież żyję.
Esbak okazywał niestosowne w tej sytuacji zadowolenie. To było wszystko, czego pragnął. Żadnych nieprzyjemności. Po prostu wypadek, o którym należy zapomnieć.
Biron wszedł do swojego pokoju około siódmej rano. Panowała cisza, w szafie nic nie szumiało. Nie było już bomby ani licznika. Prawdopodobnie Esbak wziął go i cisnął do jeziora. Podpadało to pod niszczenie dowodów, ale to problem szkoły. Wrzucił swój dobytek do walizek i zadzwonił do recepcji w sprawie nowego pokoju. Zauważył, że światła już działają, podobnie jak wizjofon. Jedynym śladem ostatniej nocy były wyłamane drzwi ze stopionym zanikiem.
Dali mu inny pokój. Stanowiło to kolejny dowód, że zamierza zostać jeszcze kilka dni — jeśli komuś w ogóle zależało, by to sprawdzać. Potem, z aparatu w korytarzu, Biron wezwał taksówkę powietrzną. Nie przypuszczał, żeby ktoś go widział. Niech w szkole głowią się nad zagadką jego zniknięcia tak długo, jak będą chcieli.
W kosmoporcie mignął mu przed oczami Jonti. Spotkali się niczym błyskawica. Jonti nic nie powiedział; nie dał po sobie poznać, że go zna, ale gdy go minął, w ręku Birona została niczym nie wyróżniająca się mała czarna kulka — kapsuła osobista — oraz bilet na Rhodię.
Przez chwilę zajął się kapsułą. Nie była zapieczętowana. Później, już w kabinie, przeczytał wiadomość. Był to zwykły list polecający, napisany przy użyciu minimalnej liczby słów.
Myśli Birona, kiedy tak siedział w sali widokowej i przyglądał się malejącej Ziemi, krążyły wokół osoby Sandera Jontiego. Znał go ledwie z widzenia, póki Jonti nie wtargnął gwałtownie w jego życie, najpierw mu je ratując, a potem kierując na nowe i niespodziewane tory. Biron pamiętał jego nazwisko; wymieniali ukłony, czasami kilka uprzejmych słów, ale to wszystko. Nie lubił go, nie podobał mu się jego chłód, wymuskany strój i zawsze nienaganne maniery. Wszystko to jednak nie miało nic wspólnego z obecnymi wydarzeniami.
Biron nerwowym gestem potarł krótko ostrzyżone włosy 1 westchnął. Pragnął obecności Jontiego. Ten człowiek przynajmniej panował nad sytuacją. Wiedział, o robić, wiedział, jak Powinien postąpić Biron, i potrafił zmusić go do tego. A teraz Biron był sam i czuł się bardzo młody, bezradny, pozbawiony Przyjaciół i prawie przestraszony.
Cały czas uporczywie unikał myślenia o ojcu. To jeszcze pogorszyłoby sprawę.
Panie Malaine.
Nazwisko zostało powtórzone dwa czy trzy razy, zanim Biron zareagował na delikatne dotknięcie czyjejś ręki i uniósł wzrok.
Robot powtórzył:
— Panie Malaine.
Biron przez pięć sekund patrzył bezmyślnie, zanim uświadomi sobie, że jest to jego nowe nazwisko. Zostało zapisane ołówkiem na bilecie, który otrzymał od Jontiego. Kabina była zarezerwowana na to właśnie nazwisko.
— Tak. O co chodzi? Jestem Malaine.
Głos z taśmy, w miarę odwijania się szpuli, przekazywał wiadomość:
— Polecono mi poinformować pana, że otrzymał pan inną kabinę i pański bagaż jest już przeniesiony. Ochmistrz da panu nowy klucz. Mamy nadzieję, że nie przysporzy to panu zbytnich niedogodności.
— O co tu chodzi? — Biron odwrócił się w swoim fotelu i kilku pasażerów, wciąż jeszcze oglądających panoramę, popatrzyło w ich stronę. — Co to za pomysł?
Oczywiście kłótnia z maszyną nie miała sensu. Robot po prostu spełniał wydane mu polecenia. Teraz skłonił z szacunkiem swoją metalową głowę, widoczna na jego twarzy imitacja ludzkiego uśmiechu nie zmieniła się ani na jotę, i oddalił się.
Biron wyszedł z sali widokowej i zaczepił stojącego przy drzwiach stewarda, nieco ostrzej, niż zamierzał.
— Słuchaj, chcę się widzieć z kapitanem. Ten nie okazał zaskoczenia.
— Czy to ważne, proszę pana?
— Na przestrzeń, tak. Bez mojej zgody zamieniono mi kabinę na inną i chciałbym wiedzieć, co to ma znaczyć.
Nawet w tej chwili Biron czuł, że jego gniew jest niewspółmierny do przyczyny, ale odzwierciedlał całe napięcie ostatnich dni. Ledwo uszedł śmierci; został zmuszony do opuszczenia Ziemi jak ukrywający się kryminalista; jechał nie wiadomo dokąd, nie miał pojęcia, co robić, a teraz jeszcze zmuszają go do włóczęgi po pokładzie. Tego już było za wiele.
Poza tym miał nieznośne uczucie, że Jonti w jego sytuacji postąpiłby inaczej, prawdopodobnie bardziej rozważnie. No cóż, nie jest Jontim.
— Poproszę ochmistrza — oznajmił steward.
— Chcę rozmawiać z kapitanem.
— Skoro pan nalega. — Po krótkiej rozmowie przez mały komunikator pokładowy, zwisający z jego piersi, steward powiedział uprzejmie: — Proszę zaczekać. Za chwilę zostanie pan poproszony.