— Cześć, przepraszam za spóźnienie — powiedział Conway głosem, który ku jego niezadowoleniu przybrał dziwnie piskliwą barwę.
Murchison osłoniła oczy i spojrzała na niego.
— Sama właśnie przyszłam — odparła z uśmiechem. — Dlaczego się nie położysz?
Conway opadł na piasek, ale wsparł się na łokciu i wpatrzył się w dziewczynę.
Murchison cechowała tak niezwykła uroda, że żaden Ziemianin z personelu nie mógł traktować jej wyłącznie jako siły fachowej, a regularnie zyskiwana pod sztucznym słońcem opalenizna nadawała jej skórze ciemny odcień, który wspaniale kontrastował z bielą kostiumu. Sztuczny wietrzyk poruszał jej ciemnokasztanowymi włosami, oczy miała zamknięte, a usta lekko rozchylone. Oddychała powoli i głęboko jak osoba w pełni zrelaksowana albo śpiąca, a falowanie jej kostiumu sprawiało, że w Conwayu też coś zaczęło falować. Pomyślał, że gdyby była telepatką, to pewnie zerwałaby się zaraz z krzykiem i uciekła gdzie pieprz rośnie…
— Wyglądasz jak ktoś, kto ma ochotę ryknąć gardłowo i uderzyć się w męskie, wygolone piersi… — powiedziała, otworzywszy jedno oko.
— Wcale ich nie golę — zaprotestował Conway. — Po prostu jakoś nie porosłem. Ale chciałbym z tobą porozmawiać chwilę na osobności. Jest taka jedna sprawa…
— No dobra, w sumie wcale mnie to nie obchodzi — mruknęła. — Nie musisz się więc aż tak przejmować.
— Wcale się nie przejmuję, ale czy nie moglibyśmy chwilę pogadać gdzieś z dala od tej menażerii i… O, kurczę! — Szybko zakrył dłonią jej oczy i sam też zacisnął powieki.
Dwaj Tralthańczycy, obaj mniej więcej dwunastoletni, przebiegli obok, wzbijając słoniowymi nogami całe fontanny piasku, który opadł na wszystko w promieniu pięćdziesięciu metrów. Niewielkie ciążenie pozwalało powolnym normalnie FGLI brykać niczym koziołki, a i piasek opadał w tych warunkach o wiele dłużej. Gdy Conway był pewien, że nic już nie wisi w powietrzu, odsunął dłoń z oczu Murchison, ale nie do końca.
Z wahaniem, trochę niezgrabnie, przesunął ją na miękki policzek i niżej, na łuk żuchwy, po czym delikatnie musnął palcami zaplątane za uchem loki. Poczuł, że dziewczyna zesztywniała, ale po chwili znów się odprężyła.
— Sama widzisz — stwierdził, czując suchość w ustach. — Tutaj co chwila ktoś próbuje nas zasypać…
— Później będziemy sami — zaśmiała się Murchison. — Gdy mnie odprowadzisz.
— I znowu będzie jak ostatnio! — mruknął Conway z niechęcią, — Ledwie przemkniemy przez twój próg, po cichu oczywiście, żeby nie obudzić twojej współlokatorki, która wstaje wcześnie do pracy, pojawi się ten elektroniczny cymbał… — Conway zaczął ze złością naśladować głos robota: — Zauważam, że jesteście dwiema istotami DBDG, co więcej, zauważam też, że jesteście przeciwnej płci, a przez ostatnie dwie minuty czterdzieści osiem sekund pozostawaliście w bardzo bliskim kontakcie. W tych okolicznościach muszę stosownie do mych instrukcji przypomnieć wam trzeci paragraf punkt dwudziesty pierwszy regulaminu przyjmowania gości w Hotelu Pielęgniarek DBDG…
Murchison zaniosła się śmiechem.
— Przykro mi, to musiało być dla ciebie nad wyraz frustrujące.
Conway skrzywił się w duchu na takie współczucie poprzedzone serdecznym chichotem, ale pochylił się nad dziewczyną i ujął ją za ramię.
— Było i jest frustrujące. Ale muszę z tobą porozmawiać, a nie będę miał czasu, żeby cię dziś odprowadzić. Jednak nie chcę rozmawiać tutaj, bo jak przychodzi co do czego, zawsze zmykasz do wody. A ja mam kilka pytań i bardzo chciałbym usłyszeć nie bulgot, lecz normalne odpowiedzi. Ile można żyć samą przyjaźnią…?
Murchison pokręciła głową, zdjęła jego dłoń ze swojego ramienia i ścisnęła ją.
— Popływajmy! — rzuciła i chwilę później gonił już za nią do wody, zastanawiając się, czy nie jest trochę telepatką.
Przy sile ciążenia równej pół g pływanie było niezwykłym doświadczeniem. Fale wyrastały wysokie i strome, a każde chlapnięcie unosiło całą masę kropel, które zdawały się na długą chwilę zastygać w powietrzu, mieniąc się czerwonawo i bursztynowo w blasku słońca. Nieudany skok cięższej istoty w rodzaju FGLI mógł spowodować niemalże sztorm. Conway gnał za Murchison przez wzburzone na płyciźnie fale, gdy nagle odezwał się donośnie głośnik na klifie: „'Doktor Conway jest oczekiwany w luku numer szesnaście. Statek gotowy do odlotu…”
Wracali szybkim krokiem ku plaży, gdy Murchison odezwała się, jak na nią bardzo poważnym głosem:
— Nie wiedziałam, że odlatujesz. Przebiorę się tylko i odprowadzę cię.
Przed lukiem oczekiwał już oficer Korpusu Kontroli. Widząc, że Conway przybył w towarzystwie, oznajmił tylko, że start nastąpi za kwadrans, i taktownie zszedł im z oczu. Conway i Murchison przystanęli przed włazem statku. Dziewczyna spojrzała na niego, ale bez szczególnego wyrazu w oczach. Wyglądała jak zwykle pięknie i kusząco. Conway zaczął jej opowiadać, jak ważne jest przydzielone mu zadanie, chociaż wcale nie o tym chciał rozmawiać. Wyrzucał z siebie nerwowo zdania, aż usłyszał, że oficer wraca. Przyciągnął do siebie Murchison i pocałował.
Nie potrafiłby nawet powiedzieć, czy oddała pocałunek. Wszystko działo się zbyt szybko.
— Nie będzie mnie przez jakieś trzy miesiące — powiedział przepraszająco, a po chwili wymuszenie lekkim tonem dodał: — Ale rano nie będzie mi wcale przykro.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Oficer z kaduceuszem na mundurze, major Stillman, pokazał Conwayowi jego kabinę. Wprawdzie mówił cicho i uprzejmie, ale Conway odniósł wrażenie, że tego człowieka nikt nigdy nie zdołałby onieśmielić. Dodał, że kapitan z chęcią powita Conwaya w sterówce zaraz po pierwszym skoku.
Nieco później Conway rzeczywiście spotkał pułkownika Williamsona, kapitana statku, który udzielił mu zgody na swobodne poruszanie się po wszystkich pokładach. Jak na rządową jednostkę był to dość rzadki gest i Conway poczuł się wyróżniony, szybko jednak, chociaż nikt nie powiedział mu złego słowa, poczuł się w sterówce nieswojo. Ciągle wchodził komuś w drogę. Wkrótce zgubił się dwa razy na okrętowych korytarzach. Należący do Korpusu Kontroli ciężki krążownik Vespasian był o wiele większy, niż Conway początkowo sądził. Po oprowadzeniu przez przyjaznego Kontrolera o wiecznie nieruchomej twarzy uznał, że lepiej zrobi, jeśli spędzi podróż w kabinie. Należało zapoznać się ze szczegółami nowego zadania.
Pułkownik Williamson przekazał mu kopie dokładniejszych i bardziej aktualnych raportów uzyskanych kanałami Korpusu Kontroli, Conway zaczął jednak lekturę od tego, co otrzymał od O’Mary.
Gdy Lonvellina dopadła niespodziewana choroba, udawał się on w praktycznie niezbadane rejony Małego Obłoku Magellana, na planetę, o której słyszał sporo niesympatycznych pogłosek. Po wyleczeniu i opuszczeniu Szpitala wyruszył w dalszą drogę, a po kilku tygodniach skontaktował się z Korpusem Kontroli. Utrzymywał, że to, z czym się zetknął na tej planecie, jest, zarówno socjologicznie, jak i medycznie rzecz biorąc, czystym barbarzyństwem. Zamierzał zająć się szeregiem chorób społecznych trapiących mieszkańców planety, jednak wcześniej chciał zasięgnąć paru porad medycznych. Pytał też, czy możliwe byłoby przysłanie kilku istot DBDG dla bezpośrednich kontaktów z tubylcami, którzy byli tego samego typu fizjologicznego i odnosili się wrogo do wszystkich obcych, co bardzo utrudniało Lonvellinowi pracę.
Dziwne było już to, że ktoś tak doświadczony w kwestiach społecznych jak Lonvellin poprosił o pomoc. Jednak sprawy układały się tak źle, że zajęty rozwiązywaniem najbardziej palących, codziennych problemów były pacjent Conwaya nie miał już czasu na nic więcej.