Kierowca rzucił przez ramię uwagę, że mijają właśnie blondynę tak bombową, że chętnie związałby się z nią na resztę życia, ale Stillman nie przerwał rozmowy z Conwayem.
— Mimo całkiem niestosownych uwag obecnego tu Kontrolera Briggsa, naszą najlepszą ochroną są podejście do pracy i absolutnie czyste intencje. Gdybyśmy byli agentami wysłanymi dla dokonania aktów sabotażu albo zebrania informacji na wypadek przyszłej wojny, prędzej czy później ktoś na pewno by wpadł. Za bardzo staralibyśmy się wyglądać naturalnie i wszędzie węszylibyśmy zagrożenie, łatwiej więc byłoby o popełnienie błędu.
— Gdy pan tak mówi, sprawa przedstawia się aż za prosto — mruknął Conway, chociaż naprawdę poczuł się nieco pewniej.
Wysiedli w centrum miasta i pieszo ruszyli ulicami. Conwayowi rzuciło się w oczy, że niewiele tu nowych budynków. Niemniej te stare były dobrze utrzymane, a Etlanie ujmująco przyozdobili je kwiatami. Widział wielu pracujących, tak mężczyzn, jak i kobiety, inni robili zakupy albo załatwiali jakieś interesy, których natury nie potrafił się na razie nawet domyślić. Jednak bardzo się starał traktować tubylców jak ludzi właśnie, a nie jak całkiem odmiennych kulturowo obcych.
Wkoło widział ludzi ze zniekształconymi kończynami, ludzi chodzących o kulach albo z odmienionymi przez choroby twarzami. Szybko rozpoznawał, z czym ma do czynienia, chociaż społeczeństw należących do Federacji przypadłości te nie nękały już od ponad stu lat. Wszędzie dostrzegał też to, co zna każdy pracujący albo chociaż bywający w szpitalu: lżej chorzy z własnej woli, nieprzymuszeni, pomagali osobom w cięższym stanie.
Tyle że to nie był szpital, ale ulica zwykłego miasta, pomyślał Conway i przebiegł go zimny dreszcz.
— Najbardziej mnie uderza, że większość tych chorych można wyleczyć — powiedział, gdy znowu mogli rozmawiać. — Może nawet wszystkich. Od stu pięćdziesięciu lat nie notowano już u nas epilepsji…
— Reagujesz jak lekarz, doktorze — odparł Stillman. — Ale tutaj nie wystarczy wyleczyć tych, których widzisz. Cała planeta tak wygląda. Trafił się panu naprawdę wielki oddział…
— Czytałem raporty — mruknął Conway. — Ale to były tylko suche liczby. Naprawdę nie myślałem, że jest aż tak źle… — Zatrzymał się, nie kończąc zdania. Doszli właśnie do ruchliwego skrzyżowania i Conway zauważył, że zarówno pojazdy, jak i przechodnie nagle znacząco zwolnili. Po chwili dojrzał przyczynę.
Był nią zbliżający się z wolna wielki wóz. Pomalowany na czerwono i przybrany szkarłatnymi tkaninami różnił się od wszystkich innych pojazdów w okolicy, ponadto nie miał własnego napędu. Za to z obu burt wystawały krótkie uchwyty, na które napierali idący, kulejący albo wręcz skaczący Etlanie. Dzięki nim się przemieszczał. Zanim jeszcze Stillman zdjął beret, Conway zrozumiał, że widzi pogrzeb.
— Teraz zajrzymy do miejscowego szpitala — powiedział Stillman, gdy kondukt już ich minął. — Gdyby ktoś nas zagadnął, odpowiem, że szukamy chorego krewnego, który nazywa się Mennomer. Trafił tam w zeszłym tygodniu. To najpopularniejsze nazwisko na Etli. Zapewne jednak nikt nie będzie nas o nic pytał, bo tu każdy ma kogoś w szpitalu i personel przywykł już dawno, że odwiedzający pomagają w różnych pracach. A gdybyśmy trafili na lekarza Korpusu, o co nietrudno, udawajmy, że go nie znamy. Nie musi się pan też przejmować, że tutejsi pańscy koledzy spróbują zajrzeć panu pod bandaż. Są zbyt zajęci, aby interesować się tymi, którzy otrzymali już pomoc.
W szpitalu spędzili dwie godziny, ale nikt nie był ciekaw ich historii o Mennomerze. Stillman znał dobrze cały szpital, jakby już w nim pracował, jednak wkoło było ciągle zbyt wielu Etlan, aby Conway mógł go spytać, czy był tutaj jako lekarz Korpusu, czy może pod przebraniem medyka wolontariusza. Na dodatek widok jednego z oficjalnych wysłanników, nadzorującego miejscowych lekarzy podczas drenażu ropniaka opłucnej, sprawił, że Conway odczuł przemożną potrzebę, aby też zakasać rękawy i wziąć się do roboty.
Chirurgowie nosili się na żółto, nie na biało, personel techniczny zaś w ogóle się nie wyróżniał ubiorem. Brakło też porządnych izolatek, wszyscy chodzili na pozór, gdzie kto chciał. Czy oni nigdy nie słyszeli o normalnych szpitalnych porządkach? — pomyślał Conway. Może i słyszeli, stwierdził po chwili, ale przy tym zagęszczeniu całą normalność dawno diabli wzięli. Biorąc pod uwagę środki, którymi dysponowali tutejsi lekarze, i rozmiar problemów, na które napotykali, szpital mimo wszystko robił bardzo dobre wrażenie. Również personel wydawał się nad wyraz kompetentny.
— Mili ludzie — powiedział Conway, chociaż ten zwrot niezbyt pasował do sytuacji. — Całkiem nie rozumiem, dlaczego tak przyjęli Lonvellina. Nigdy bym się tego po nich nie spodziewał.
— A jednak — odparł, krzywiąc się, Stillman. — Każdy, kto nie ma po parze oczu, uszu, rąk i nóg albo ma je w niewłaściwych miejscach, wywołuje u nich napady atawizmów. Całkiem jakby nagle zmieniali się w jaskiniowców. Chciałbym wiedzieć, dlaczego tak się dzieje.
Conway nie odpowiedział. Jego przysłano tutaj, by obmyślił, jak uleczyć mieszkańców całej planety, i ten spacer w karnawałowym przebraniu niewiele mógł mu w tym pomóc. Należało czym prędzej wziąć się poważnie do roboty.
Jakby czytając jego myśli, Stillman powiedział:
— Chyba pora już wracać, doktorze. Woli pan urządzić się w kompleksie biurowym czy na okręcie?
Conway pomyślał, że Stillman będzie świetnym asystentem.
— W kompleksie, jeśli można. Na statku ciągle się gubię.
I tak Conway trafił do małego biura z wielkim biurkiem i guzikiem, który pozwalał na natychmiastowy kontakt ze Stillmanem. Poza tym wyposażono go jeszcze w kilka innych urządzeń łącznościowych. Po pierwszym lunchu w mesie zaczął jadać razem ze Stillmanem w biurze. Czasem też tam spał, a czasem nie spał w ogóle. Dni mijały jeden za drugim i na biurku Conwaya urósł cały stos raportów, aż od nieustannej lektury zaczęły go piec oczy. Stillman dbał, aby zawsze było co czytać. Conway zreorganizował nieco metody zwiadu medycznego, czasem sprowadzał któregoś z lekarzy Korpusu na rozmowę albo sam leciał do tych, którzy z rozmaitych powodów nie mogli przybyć.
Wiele meldunków pochodziło spoza granic prowincji i te dotyczyły głównie problemów społecznych. Były to kopie raportów wysłanych Williamsonowi. Conway czytał je od przypadku do przypadku, o ile wiązały się z jego działalnością, i nierzadko były mu pomocne, zazwyczaj jednak tylko wzmagały jego zdziwienie tym światem.
Potem zaczęły też napływać próbki krwi i tkanek. Conway zaraz przekazywał je kurierom — Korpus oddał mu ich aż trzech — którzy wieźli materiał na patologię Szpitala Kosmicznego Sektora Dwunastego. Wyniki przekazywano na Vespasiana, skąd trafiały do Conwaya. Do jego dyspozycji oddano też pokładowy komputer, a raczej tę część jego mocy obliczeniowej, która akurat nie była zajęta, i stopniowo dziwne i jeszcze dziwniejsze fakty zaczęły się układać w pewien wzór. Niemniej na razie wzór ten wydawał się tak osobliwy, że Conway nic z tego nie rozumiał. Kończył się z wolna piąty tydzień jego pobytu na Etli, a on ciągle nie miał niczego, co mógłby przedstawić Lonvellinowi.