— Melduje się centrala ogniowa — odezwał się jeden z ponad dwudziestu głośników w pomieszczeniu. — Mamy namiar z kierunku G dwanaście trzydzieści jeden. Przekazuję obraz na ekran piąty. Nie zidentyfikowany, mniejszy od nas obiekt próbuje złamać nasz system zakłóceń i zmylić radar, co świadczy o wrogich zamiarach. Jakie instrukcje, sir?
Williamson spojrzał na ekran.
— Dopóki nie robi nic więcej, tylko obserwować — nakazał i obrócił się z powrotem do Stillmana i Conwaya. — Nie ma się czego obawiać, panowie — powiedział tonem nie pozostawiającym wątpliwości, że znowu przejął dowodzenie i świetnie wie, co robi. — Liczyliśmy się z możliwością, że w końcu dojdzie gdzieś do międzygwiezdnej wojny. Już wcześniej przedsięwzięliśmy stosowne środki bezpieczeństwa. Na dodatek mamy mnóstwo czasu na przygotowania. Imperium to stosunkowo mała gromada światów skupionych na niewielkiej przestrzeni, w przeciwnym razie już dawno nawiązalibyśmy z nim kontakt. Federacja zaś rozrzucona jest po połowie galaktyki. My musimy przeszukać tylko jedną gromadę, gdzie jedna gwiazda na pięć ma zamieszkaną planetę, ich czeka znacznie trudniejsze zadanie. Jeśli będą mieli dużo szczęścia, znajdą nas za trzy lata, ale moim zdaniem zajmie im to prawie dwadzieścia. A wtedy będziemy gotowi.
Conway nie był przekonany i już chciał coś powiedzieć, ale kapitan wyraźnie postanowił uprzedzić jego wątpliwości i nie dopuścił go jeszcze do głosu.
— Owszem, nasz agent, który u nich przebywa, może im mimo woli pomóc. I to dobrowolnie, ponieważ nie zna jeszcze całej prawdy o Imperium. Na pewno opowie wiele o Federacji i jej zbrojnym ramieniu, Korpusie Kontroli. Ale jest lekarzem, wątpię więc, by wiedział cokolwiek ponad powszechnie znane ogólniki. Póki nas nie znajdą, na nic im się nie przyda. A żeby nas znaleźć, musieliby dostać w swoje ręce astrogatora albo statek z nietkniętymi mapami. Tymczasem teraz już wiemy, że nie można do tego dopuścić. Nasi agenci to specjaliści w dziedzinie lingwistyki, medycyny albo nauk społecznych — dodał jeszcze Williamson z dużą pewnością siebie. — Nie znają się w ogóle na nawigacji międzygwiezdnej. Jednostki, które wysadzały ich na różnych światach, wracały zaraz do bazy. To nasz rutynowy środek bezpieczeństwa przy podobnych operacjach. Jak pan zatem widzi, będziemy mieli zapewne spore kłopoty, ale jeszcze nie teraz.
— Naprawdę? — spytał Conway.
Williamson i Stillman jak na komendę obrócili ku niemu głowy i spojrzeli wyczekująco, jakby był nastawioną bombą zegarową. Conwayowi już wcześniej było przykro, że tak ich nastraszył, ale nie miał wyboru. Spróbował tylko mówić jak najspokojniej.
— Owszem, przyznaję, że nie potrafię podać koordynat Tralthanu, Illensy ani Ziemi. Nie powiem nawet, jak trafić na tę kolonię Ziemi, na której się urodziłem. Ale jak każdy lekarz w służbie kosmicznej, znam koordynaty szpitala tego sektora. Obawiam się więc, że nie mamy ani chwili do stracenia…
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Jedyną pożyteczną rzeczą, na jaką zdobył się Conway podczas lotu powrotnego do Szpitala, było odrobienie zaległości w spaniu. Niemniej i tak wciąż go budziły upiorne sny o nadchodzącej wojnie i wcale nie miał już potem ochoty się kłaść. Sporo czasu spędził zatem na dyskusjach z Williamsonem, Stillmanem i innymi starszymi oficerami Vespasiana. Od kiedy trafnie zinterpretował wydarzenia kończące ich pobyt na Etli, kapitan zaczął wyraźnie cenić pomysły i podejrzenia Conwaya, chociaż sprawy takie, jak szpiegostwo, logistyka czy manewry floty niewiele miały wspólnego z codziennymi obowiązkami starszego lekarza.
Rozmowy były jednak ciekawe i pouczające, ale podobnie jak sny, rzadko przyjemne.
Zdaniem Williamsona międzygwiezdna wojna i takież podboje były logistycznie niemożliwe, ale zwykła wojna na wyniszczenie — owszem. Do tego wystarczały silna flota i brak sumienia. Imperium bez wątpienia miało dość rozbudowane siły zbrojne i wystarczająco grubą skórę, żeby bez mrugnięcia okiem zgładzić całą rozumną rasę wraz z jej planetą.
W dłuższym czasie agenci Korpusu zdołaliby zinfiltrować struktury Imperium. Znali już pozycję kolejnej zamieszkanej planety, a ponieważ utrzymywała ona regularną komunikację z wieloma innymi, rychło dałoby się ustalić i ich koordynaty. Potem pierwszym krokiem byłoby zebranie danych wywiadowczych, a następnie… Cóż, Korpus Kontroli nie parał się propagandą, ale skoro kampania przeciwnika opierała się na szeregu naprawdę wielkich kłamstw, musiał temu przeciwdziałać. Szczególnie że w zasadzie Korpus miał charakter sił policyjnych, przewidzianych nie tyle do prowadzenia wojny, ile do utrzymywania pokoju. I jak w każdej policji, tak i tutaj starano się zawsze unikać strat wśród osób postronnych. W tym wypadku oznaczało to szarych obywateli zarówno Federacji, jak i Imperium.
Dlatego też plan destabilizacji Imperium należało wcielić w życie, mimo że najpewniej nie przyniesie wymiernych efektów przed pierwszym starciem. Williamson nie tracił wprawdzie nadziei, że Kontroler, który znalazł się w rękach sił imperialnych, nie zna koordynat Szpitala Kosmicznego Sektora Dwunastego, niemniej pułkownik był realistą i wiedział, że przeciwnicy takim albo innym sposobem wydobędą z agenta wszystko, co przechowuje on w pamięci. Pozostało zatem przygotować obronę Szpitala, gdyż wyglądało na to, że imperialna flota najpierw zjawi się właśnie tam. Chyba że Imperium rozproszy swoje siły po całej galaktyce, tracąc czas na poszukiwanie innych obiektów. Z punktu widzenia Korpusu było to najlepsze.
Conway starał się nie myśleć, co będzie, jeśli cała flota Imperium zaatakuje Szpital…
Kilka godzin przed alarmem otrzymali kolejny raport od agenta, który dotarł w końcu na Świat Centralny. Podczas gdy pierwszy meldunek wędrował na Etlę dziewięć dni, ten drugi został nadany z najwyższym priorytetem i dotarł w ciągu osiemnastu godzin.
Agent informował, że Świat Centralny nie wydaje się równie wrogo nastawiony do obcych jak Etla. Ludzi tam mieszkających cechował większy kosmopolityzm, widywało się nawet czasem jakiegoś obcego na ulicy. Wszakże według pogłosek byli to dyplomaci światów, z którymi Imperium podpisało traktaty o nieagresji, aby zażegnać niebezpieczeństwo, że w obawie przed nim się sprzymierzą. Zamierzało jednak zaanektować je później pojedynczo. Jak dotąd agent był traktowany wręcz wzorowo, nie miał najmniejszych powodów się skarżyć, a za kilka dni czekała go audiencja u samego Imperatora. Niemniej pewne rzeczy zaczynały go niepokoić.
W zasadzie nie chodziło o nic konkretnego, ale też agentowi brakło doświadczenia w dziedzinie kontaktów międzykulturowych. Jak sam przypominał przełożonym, został wyrwany do tej roboty ze Zwiadu Przedkolonizacyjnego. Odnosił jednak wrażenie, że czasem, w pewnym towarzystwie, bywa zniechęcany do rozmów o celach i wielkości Federacji, podczas gdy w innych sytuacjach, zwykle w bardzo małym gronie, wręcz zachęcano go do podjęcia tego wątku. Zastanawiało go również to, że żadne media nie wspomniały o jego przybyciu. Gdyby to wysłannik Imperium zjawił się na jednym ze światów Federacji, wszędzie trąbiono by o tym przez kilka tygodni.
Nie wiedział, czy przypadkiem nie mówi gospodarzom nazbyt wiele, i bardzo żałował, że nie zbudowano jeszcze odbiornika nadprzestrzennego, który byłby równie niewielki jak nadajnik, bo wtedy mógłby chociaż poprosić o jakieś instrukcje…
I to była ostatnia wiadomość, jaką od niego otrzymano.
Powrót do Szpitala nie był tak miły, jak Conway spodziewał się jeszcze kilka tygodni temu. Wtedy miał nadzieję, że zostanie powitany niemal jako bohater, który dokonał właśnie największego osiągnięcia w swojej karierze. Liczył na pochlebne komentarze kolegów i na to, że Murchison będzie nań czekać z otwartymi ramionami. To ostatnie było wprawdzie mało prawdopodobne, ale Conway lubił czasem pomarzyć. A tymczasem wracał prawie że pokonany i wolałby, aby nikt go nie pytał, jak mu poszło i co robił. Murchison zaś, owszem, czekała w luku, ale wyłącznie z przyjaznym uśmiechem na twarzy i rękami opuszczonymi jak należy po bokach.