Widząc go po długiej nieobecności, zachowała się wyłącznie po przyjacielsku, jak stwierdził z goryczą Conway. Powiedziała, że cieszy się z jego powrotu, i zaczęła wypytywać o szczegóły misji. Conway stwierdził zaraz, że ma mnóstwo pilnych spraw do załatwienia i odezwie się do niej później. Uśmiechnął się przy tym tak, jakby spotkanie z Murchison było dlań najważniejszą sprawą na świecie, chociaż do końca mu się to nie udało. Wyszedł z wprawy i dziewczyna musiała zauważyć nieszczerość. Zaraz przyjęła postawę służbową, stwierdziła, że rozumie, że oczywiście są pilniejsze sprawy, którymi Conway bezwzględnie, absolutnie i natychmiast musi się zająć, po czym odeszła.
Wyglądała równie pociągająco jak zawsze i choć Conway nie miał wątpliwości, że ją uraził, chwilowo naprawdę co innego zaprzątało mu głowę. Przede wszystkim czekało go spotkanie z O’Marą. Gdy wkrótce potem zjawił się w jego gabinecie, okazało się, że obawy wcale nie były płonne. Wręcz przeciwnie.
— Proszę usiąść, doktorze — powitał go psycholog. — Zatem w końcu udało się panu uwikłać nas w międzygwiezdną wojnę?
— To wcale nie jest zabawne — odparł Conway.
O’Mara spojrzał na niego uważnie. Ocenił nie tylko jego wyraz twarzy, ale także to, jak siedział na krześle i poruszał dłońmi. Nie przywiązywał wprawdzie wielkiej wagi do form, ale zauważył, że lekarz pominął tym razem zwyczajowe „'sir”. Mimo że nic nie uszło jego uwagi, analiza stanu psychicznego Conwaya zabrała mu około dwóch minut. Przez ten czas psychologowi nawet nie drgnęła powieka. O’Mara nie miał zresztą żadnych tików, podczas rozmów nigdy nie szukał zatrudnienia dla dłoni, potrafił bez trudu zachować prawdziwie kamienną twarz.
Tym razem jednak przybrał w końcu minę wyrażającą łagodną niechęć.
— Zgadzam się — powiedział cicho. — To nie jest zabawne. Ale wie pan równie dobrze jak ja, że zawsze może dojść do tego, iż jakiś wiedziony szlachetnymi pobudkami lekarz swoimi pomysłami wywoła całą lawinę problemów. Często trafiają do nas dziwne i nieznane stworzenia, które tak pilnie wymagają leczenia, że nie ma czasu szukać ich przyjaciół i pytać, jak właściwie należy je leczyć. Tak właśnie było z poczwarką Ian, którą miał pan pod opieką kilka miesięcy temu, zanim jeszcze nawiązaliśmy z nimi kontakt. Gdyby nie postawił pan prawidłowej diagnozy, tylko postąpił rutynowo i doprowadził do zgonu pacjenta, mielibyśmy poważne problemy z Ianami.
— Tak, sir.
— Moja uwaga była żartobliwa i tak też powinna być odebrana, szczególnie jeśli pamiętać o pańskim niedawnym doświadczeniu z Ianami. Może nie był to żart w najlepszym guście, ale jeśli sądzi pan, że będę pana przepraszać, to chyba w cuda pan wierzy. A teraz proszę mi opowiedzieć o Etli. I jeszcze jedno — dodał, zanim Conway zdążył się odezwać. — Moje biurko i kosz na śmieci pełne są opracowań na temat możliwych skutków całej tej sprawy z Etlą. Od pana oczekuję wyczerpującej relacji z pierwszej ręki.
Conway opowiedział wszystko w możliwie największym skrócie. W miarę jak mówił, coraz bardziej się uspokajał, chociaż nie potrafił się pozbyć przerażenia związanego ze świadomością, co wojna może znaczyć dla wielu milionów inteligentnych istot, dla Szpitala i dla niego samego. Nie czuł się już jednak nawet w części odpowiedzialny za tę sytuację. O’Mara zaczął rozmowę od oskarżenia go o coś, co Conwayowi faktycznie wydawało się słuszne, i tym jednym krótkim zdaniem ukazał, jaki to absurd. Jednak gdy opowiadał o zniszczeniu statku Lonvellina, poczucie winy znowu wróciło. Gdyby wcześniej poskładał to wszystko do kupy, Lonvellin mógłby żyć…
O’Mara musiał wyczuć zmianę nastroju Conwaya i odezwał się, dopiero gdy rozmówca skończył relację.
— Zdumiewa mnie, że Lonvellin nie dojrzał tego przed panem, skoro był mózgiem całej operacji. A jeśli już o mózgach mowa, wydaje się, że całkiem dobrze potrafi pan sobie radzić z większymi grupami istot różnych gatunków, mam więc dla pana kolejne zadanie. Na mniejszą skalę niż operacja na Etli, nie będzie pan też musiał opuszczać Szpitala i przy odrobinie szczęścia tym razem nic złego z pańskich poczynań nie wyniknie. Chcę, żeby zajął się pan ewakuacją Szpitala Kosmicznego Sektora Dwunastego.
Conway przełknął z wysiłkiem ślinę. Raz, a potem drugi.
— Proszę nie robić min, jakby pan oberwał w łeb czymś ciężkim, bo naprawdę panu przyłożę! — rzucił z irytacją O’Mara. — Chyba rozumie pan, że gdy przybędzie flota Imperium, w Szpitalu nie może być ani pacjentów, ani żadnego cywilnego personelu, który nie zgodziłby się zostać na ochotnika. Ani w ogóle żadnej osoby, niezależnie od stanowiska czy rangi, która znałaby szczegółowe koordynaty dowolnej planety Federacji. Na dodatek ma pan już trochę wprawy w pomiataniu pułkownikiem Korpusu, więc nawet perspektywa wydawania poleceń swoim przełożonym nie powinna pana przerażać…
Conwayowi zrobiło się gorąco. Pominął milczeniem sprawę starcia z Williamsonem i powiedział:
— Myślałem, że wszyscy opuścimy Szpital…
— Nie — stwierdził sucho O’Mara. — Ma on zbyt wielkie znaczenie militarne, że o wartości materialnej i kontekście emocjonalnym nie wspomnę. Chcemy też utrzymać kilka poziomów w ruchu dla opieki nad rannymi w walce. Pułkownik Skempton zajął się już przygotowaniami do ewakuacji i zrobi wszystko, żeby panu pomóc. Która jest teraz dla pana godzina, doktorze?
Conway odpowiedział, że zszedł z pokładu Vespasiana dwie godziny po śniadaniu.
— Dobrze. Może pan zatem zaraz poszukać Skemptona i proszę brać się do pracy. Ja oka od paru dni nie zmrużyłem, ale spać będę tutaj, na wypadek gdybym był wam potrzebny. Dobranoc, doktorze.
Powiedziawszy to, zdjął i złożył wierzchnie odzienie, zzuł buty i po prostu położył się na koi. Po paru sekundach oddychał już głęboko i regularnie, jak ktoś śpiący. Widząc to, Conway zachichotał.
— Naczelny psycholog na kozetce — mruknął. — Oto prawdziwie traumatyczne przeżycie… Obawiam się, że nasze kontakty nigdy nie będą już takie same, sir…
— Miło mi to słyszeć… — mruknął sennie O’Mara, gdy Conway już wychodził. — Bo przez chwilę wydawało mi się, że zaczyna, pan popadać w ponuractwo…
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Siedem godzin później Conway spojrzał na swoje zarzucone papierami biurko i przetarł powieki. Był zmęczony, ale i zadowolony. Uniósł głowę i przez chwilę miał wrażenie, że znów jest na Etli, ale tym razem zaczerwienione oczy naprzeciwko nie należały do Stillmana, lecz do pułkownika Skemptona.
— Jesteśmy praktycznie gotowi do ewakuacji pacjentów — powiedział z wysiłkiem. — Zostali podzieleni na rasy, żeby ustalić, jakie warunki środowiskowe muszą panować na pokładach statków i ile ich potrzebujemy. W niektórych wypadkach konieczne jest dokonanie modyfikacji konstrukcyjnych, co zajmie trochę czasu. Następnie w obrębie każdej rasy wydzieliliśmy podgrupy związane ze stanem pacjentów. Od tego zależna będzie kolejność ich ewakuacji…
Tyle że ci w najpoważniejszym stanie, którzy w ogóle nie powinni być ruszani, odlecą ostatni, żeby dać maksymalnie dużo czasu na leczenie, pomyślał Conway i skrzywił się w duchu. Tym samym wysoko wyspecjalizowany personel medyczny, który powinien jak najszybciej odlecieć, zostanie prawie do końca i może się dostać pod ostrzał floty Imperium. Niestety, nic nie przebiegało tak, jak powinno.