Trzeciego dnia Conway zadzwonił do O’Mary.
— W czym problem?! — wybuchnął, gdy psycholog zadał mu to pytanie. — A w tym, że nasza banda geniuszy ma własne zdanie! Na dodatek im kto inteligentniejszy, tym na głupsze pomysły wpada! Choćby ten kruchy jak jajko Prilicla, którego mógłby porwać większy przeciąg, upiera się, że nie opuści Szpitala. To samo powtarza doktor Mannon, chociaż jest już prawie Diagnostykiem. I jeszcze mówi, że leczenie przez jakiś czas wyłącznie Ziemian byłoby dla niego miłą odmianą, prawie że wakacjami. Inni zaś wymyślają najfantastyczniejsze powody, żeby zostać. Musi ich pan przekonać, sir. Pan jest naczelnym psychologiem…
— Trzy czwarte personelu medycznego i techników wie coś, co mogłoby się przydać wrogowi — przerwał mu ostro O’Mara. — Odlecą zatem niezależnie od tego, czy są Diagnostykami, komputerowcami czy młodszymi sanitariuszami. Względy bezpieczeństwa. Nie będą mieli najmniejszego wyboru. Ponadto część lekarzy uzna za swój obowiązek towarzyszyć pacjentom w podróży ze względów medycznych. Jeśli zaś chodzi o tych, którzy postanowią zostać, niewiele mogę zrobić. Są zdrowi na umyśle i dorośli, mają więc prawo decydować o sobie.
— Aha — mruknął Conway.
— Zanim pan komuś zarzuci szaleństwo, proszę mi odpowiedzieć na jedno pytanie. Pan zostaje?
— Noo…
O’Mara przerwał połączenie.
Conway przez dłuższą chwilę patrzył na słuchawkę, zanim ją odłożył. Nie zdecydował się jeszcze do końca, czy zostać czy nie. Wiedział, że nie ma skłonności bohaterskich, i chciałby odlecieć, lecz nie zamierzał opuszczać przyjaciół, a Murchison, Prilicla i inni jeszcze zostawali. Conway bałby się zgadywać, co też by sobie o nim pomyśleli, gdyby uciekł.
Zapewne wszyscy sądzili, że on też zostaje, lecz ze skromności o tym nie wspomina, Conway zaś po prostu się bał, tylko hipokryzja nie pozwalała mu się do tego przyznać…
Nagle samokrytyczne myśli spłoszył ostry głos pułkownika Skemptona:
— Doktorze, przybył kelgiański statek szpitalny. I jeszcze illensański frachtowiec. Za dziesięć minut cumują przy lukach pięć i siedemnaście.
— Dobrze — odparł Conway i wyszedł, a właściwie niemal wybiegł z biura, kierując się do izby przyjęć.
Tym razem wszystkie trzy stanowiska były zajęte: przy dwóch siedzieli Nidiańczycy, przy trzecim dyżurny porucznik Korpusu. Conway ustawił się lekko z tyłu za Nidiańczykami, w miejscu, z którego mógł śledzić oba zestawy ekranów. Zacisnął kciuki w nadziei, że może jednak poradzi sobie jakoś z tym, co wydawało się niewykonalne.
Kelgiański statek już zacumował przy piątce. Był to jeden z najnowszych międzygwiezdnych liniowców, który został przekształcony w jednostkę szpitalną. Częściowa przebudowa nie została jeszcze ukończona, ale technicy Szpitala wchodzili już na pokład wraz z robotami. Zjawił się też starszy personel oddziału, który miał się zająć rozlokowaniem pacjentów. W tym samym czasie chorzy byli przygotowywani do przenosin. Pospiesznie i bez większej troski o całość ścian oddziału rozmontowywano sprzęt potrzebny przy leczeniu. Mniejsze urządzenia wrzucano na samobieżne nosze i zaraz odsyłano na statek.
Operacja była na pozór prosta. Na pokładzie statku panowało odpowiadające Kelgianom ciśnienie i ciążenie, można było zatem obyć się bez sprzętu adaptacyjnego. Jednostka była też na tyle duża, by pomieścili się wszyscy i zostało jeszcze sporo miejsca. Conway mógł dzięki temu szybko ewakuować wszystkie poziomy DBLF i na dokładkę pozbyć się jeszcze paru Tralthańczyków. Niemniej nawet tak nieskomplikowane przenosiny musiały potrwać co najmniej sześć godzin. Conway spojrzał na drugie stanowisko.
Tutaj obraz był pod wieloma względami podobny. Illensański statek był idealny dla istot PVSJ, jednak jako mniejszy, i to frachtowiec, miał niezbyt liczną załogę, toteż przygotowań do przyjęcia pacjentów na pokład jeszcze nie ukończono. Conway skierował tam dodatkową ekipę i pomyślał, że na tej jednostce na pewno nie upchnie pacjentów trzech kolejnych poziomów. Dobrze będzie, jeśli pomieści ona z sześćdziesięciu PVSJ.
Wciąż się zastanawiał, jak poprawić plan, gdy rozjarzył się ekran nad stanowiskiem porucznika.
— Mamy tralthański ambulans, doktorze — powiedział Kontroler. — Z pełną obsadą i zapasami dla sześciu FROB-ów, Chalderescolan i jeszcze dwudziestu z ich gatunku. Nie potrzebują żadnej pomocy, gotowi są do natychmiastowego przyjęcia pacjentów.
Mieszkańcy Chalderescola, dwunastometrowe istoty przypominające pancerne ryby, nie mogliby przeżyć poza wodą dłużej niż kilka sekund. FROB-y natomiast, cechujące się masywną budową i grubą skórą, pochodziły z planety Hudlar, gdzie panowało olbrzymie ciśnienie i takież ciążenie. Ściśle rzecz biorąc, Hudlarianie w ogóle nie oddychali. Mało co mogło im zaszkodzić i potrafili bez żadnych osłon pracować nawet w przestrzeni kosmicznej, zatem przelot w basenie dla AUGL nie był dla nich żadnym problemem.
— Niech cumują przy luku dwudziestym ósmym — polecił szybko Conway. — Gdy zaczną załadunek, wyślij FROB-y przez sekcję ELNT do głównego basenu AUGL, żeby mogły wejść na pokład przez ten sam luk. Potem każ załodze przycumować do luku piątego, tam będą czekać następni…
Ewakuacja nabierała tempa. Pierwszy etap prac adaptacyjnych na pokładzie illensańskiego frachtowca dobiegł końca i wyznaczeni spośród rekonwalescentów chlorodyszni pacjenci oraz ich obsługa medyczna ruszyli hałaśliwie przez żółtawą mgłę do luku. Równocześnie inny ekran ukazywał długi wąż Kelgian przesuwający się ku wejściu na ich statek. Lekarze i technicy krążyli ciągle tam i z powrotem, przenosząc sprzęt.
Komuś mogłoby się wydać dziwne, że w pierwszej kolejności ewakuowano ozdrowieńców, ale były po temu istotne powody. Chodziło o to, żeby na oddziałach i podejściach do luków nie zapanował tłok i łatwiej było przewozić ciężko chorych na ich często skomplikowanych i obudowanych sprzętem łożach boleści. Ponadto dzięki temu ci wymagający najtroskliwszej opieki mogli jeszcze trochę pobyć w lepszych niż na statku warunkach.
— Jeszcze dwie illensańskie jednostki, doktorze — oznajmił porucznik. — Małe, gdzieś na dwudziestu pacjentów każda.
— Luk siedemnasty jest jeszcze zajęty — mruknął Conway. — Niech poczekają w pobliżu.
Gdy zaczęto roznosić tace z lunchem, przybył stateczek pasażerski z zamieszkanej przez ludzi planety Gregory. W Szpitalu leczono tylko kilku Ziemian, lecz jednostka z Gregory mogła zabrać każdą ciepłokrwistą tlenodyszną istotę o masie mniejszej niż masa Tralthańczyka. Conway uporał się ze wszystkim, nie dbając o to, że musi mówić, a czasem i krzyczeć, z pełnymi ustami.
Potem na ekranie łączności wewnętrznej pojawiła się nagle spocona i zirytowana twarz Skemptona.
— Doktorze, ma pan już jakieś zajęcie dla tych dwóch illensańskich statków, którym kazał pan czekać?
— Owszem! — odparł Conway, rozdrażniony tonem pułkownika. — Ale przez siedemnasty przechodzą już chlorodyszni, a na tym poziomie nie ma innego luku, który by się dla nich nadawał. Muszą jeszcze trochę poczekać.
— Nie ma mowy — niemal warknął Skempton. — W pobliżu Szpitala są za bardzo narażone na nagły atak. Albo zaraz skieruje je pan do załadunku, albo będę musiał kazać im odlecieć i wrócić tu później. Zapewne sporo później. Przykro mi.
Conway otworzył usta, lecz zaraz je zamknął, pojmując, że odpowiedź, która przyszła mu do głowy, jest bez sensu. Opanował się i spróbował pomyśleć.