Conway spodziewał się czegoś podobnego, ale nie sądził, by podczas tych paru chwil, które kula miała być w wodzie, mogły się pojawić jakieś problemy. Tymczasem jedna z lin holujących nagle pękła, kula zdryfowała na wystającą ze ściany rurę, w parę sekund okryła się lodem i zablokowała korytarz. Teraz kulę spowijała gruba na ponad metr błyszcząca skorupa i pod oraz nad nią nie było już prawie miejsca, żeby się przecisnąć.
— Przynieście szybko palniki! — krzyknął Conway do Mannona.
Nim korytarz został zablokowany, zjawiło się trzech Kontrolerów z odpowiednim sprzętem. Nastawiwszy dysze palników na maksymalne rozproszenie płomienia, zaatakowali lodowy czop. Najpierw oddzielili go od rury, a potem okroili z grubsza ze wszystkich stron. W zamkniętej przestrzeni korytarza woda nagrzewała się jednak szybko od palników, a kombinezony pracujących nie miały chłodzenia. Conway zaczął im współczuć. Nie dość, że pławili się we wrzątku niczym homary, to jeszcze w każdej chwili groziło im przygniecenie przez oderwany złom lodu. Bąble pary, od których było w wodzie aż gęsto, ograniczały na dodatek widoczność i Kontrolerzy musieli bardzo uważać, żeby nie skierować płomienia na własną rękę czy nogę.
W końcu jednak im się udało. Pojemnik z SNLU został przepchnięty przez śluzę do następnej sekcji, gdzie nie było już wody. Spocony jak mysz Conway odruchowo chciał otrzeć czoło, ale oczywiście przesunął jedynie rękawicą po hełmie.
Zastanowił się, co jeszcze może pójść nie tak. Mannon donosił jednak, że wszystko jest w najlepszym porządku. Pacjenci z trzech poziomów DBLF odlecieli na statku Kelgian i w Szpitalu zostało tylko paru gąsienicowatych pielęgniarzy. Trzy illensańskie frachtowce opróżniły już prawie oddziały chlorodysznych PVSJ, a ostatni spóźnialscy mieli trafić na pokład w ciągu paru minut. To samo dotyczyło skrzelodysznych AUGL oraz ELNT, kula lodowa z SNLU docierała zaś już prawie do luku. Czternaście poziomów z głowy! Całkiem nieźle jak na jeden dzień pracy. Doktor Mannon zasugerował Conwayowi, żeby skorzystać ze sposobności, złożyć głowę na poduszce i zaaplikować sobie co najmniej kilka godzin nieświadomości przed następnym, równie pracowitym dniem.
Conway płynął z wysiłkiem ku śluzie i coraz tęskniej myślał o wielkim steku najpierw i porządnej porcji snu potem, gdy niespodziewanie coś go uderzyło.
Nie dostrzegł, co to było, ale poczuł nagle równoczesne ciosy trafiające go w żołądek, pierś i nogi w miejscach, gdzie kombinezon był najcieńszy. Ból objął całe ciało, czerwona mgła przesłoniła oczy. Conway zwinął się wpół i na chwilę prawie że stracił przytomność. Zrobiło mu się niedobrze, tak niedobrze, jakby zaraz miał od tego umrzeć. Coś jednak podszeptywało mu ciągle, że utopienie się we własnych wymiocinach wypełniających hełm to bardzo, ale to bardzo paskudna śmierć…
Ból osłabł stopniowo i Conway zdołał wreszcie zebrać myśli. Ciągle czuł się tak, jakby jakiś Tralthańczyk kopnął go w dołek wszystkimi sześcioma nogami, ale usłyszał rozlegający się wkoło dziwny, głośny bulgot. W pobliżu przepłynął bezwładny Kelgianin. W pierwszej chwili zdało się Conwayowi, że futrzak jest bez skafandra, ale nie: kombinezon był tylko rozdarty i pełen wody.
Nieco dalej unosiło się dwóch innych Kelgian. Ich smukłe, zmasakrowane ciała otaczała rosnąca chmura czerwieni. Natomiast pod przeciwległą ścianą wytworzył się spory wir z centrum wokół ciemnej, nieregularnej dziury, którą woda uciekała ze zbiornika.
Conway zaklął. Pomyślał, że chyba wie, co się stało. To coś, co wybiło dziurę, wywołało falę uderzeniową, która rozeszła się w nieściśliwej wodzie z niszczycielską mocą. Conwaya i bliższego Kelgianina ocaliło tylko to, że byli już w korytarzu. Chociaż po prawdzie trudno było orzec, czy futrzak przeżył…
Trzy minuty ciągnął nieprzytomnego do odległej o trzy metry śluzy na końcu korytarza. Gdy byli już w środku, natychmiast włączył pompy i otworzył napływ powietrza. Kiedy zrobiło się prawie sucho, ułożył mokre i bezwładne ciało na boku pod ścianą. Srebrzyste futro było całe ciemne i pozlepiane, nie wyczuwał pulsu ani oddechu. Conway szybko położył się na boku, rozsunął trzecią i czwartą parę kończyn Kelgianina, przycisnął własne ramię do jego piersi i zaparłszy się nogami o przeciwległą ścianę, zaczął rytmicznie uciskać mu klatkę piersiową. Wiedział, że klasycznym masażem dłońmi nic by nie wskórał z tak masywnym stworzeniem jak DBLF. Po kilku chwilach z ust nieprzytomnego popłynął strumyczek wody.
Conway przerwał nagle reanimację, słysząc, jak ktoś manipuluje przy drzwiach śluzy od strony zbiornika. Włączył radio, ale nie działało. Zdjął więc szybko hełm i zbliżył usta do szpary miedzy drzwiami a framugą.
— Tu są płucodyszni bez skafandrów! — krzyknął. — Jeśli otworzysz drzwi, utopisz nas! Wejdź od drugiej strony!
Kilka minut później uchyliły się przeciwległe drzwi i w progu śluzy stanęła… Murchison. Spojrzała na Conwaya jakoś dziwnie.
— Doktorze… pan… — powiedziała drżącym głosem. Conway wyprostował gwałtownie nogi i uderzył ramieniem w okolice mostka Kelgianina.
— Co?
— Bo… ta eksplozja… — zaczęła Murchison, ale zaraz się uspokoiła i znowu stała się opanowaną, w pełni wykwalifikowaną pielęgniarką. — Doszło do eksplozji, doktorze. Jedna pielęgniarka DBLF została poważnie ranna odłamkami wyrwanych paneli podłogowych. Dostała koagulant, ale nie wiem, czy przeżyje. I jeszcze korytarz, na którym leży, został zalany wodą. Widocznie jest jakaś dziura w sekcji AUGL. Poza tym ciśnienie spada, więc mamy pewnie przebicie powłoki, i czuć też lekko chlorem…
Conway jęknął i zdwoił wysiłki reanimacyjne. Zanim zdążył się odezwać, Murchison pochyliła się nad nim.
— Prawie wszyscy lekarze DBLF zostali ewakuowani. Został tylko ten i jeszcze dwóch, którzy powinni być gdzieś w pobliżu, ale jest pod ręką ich personel pielęgniarski…
No i pojawiły się prawdziwe problemy: skażenie środowiska Szpitala i groźba dekompresji. Trzeba było jak najszybciej przenieść rannych, bo jeśli ciśnienie spadnie za bardzo, hermetyczne drzwi zamkną się samoczynnie, nieodwołalnie odcinając uszkodzone przedziały. A brak lekarzy DBLF oznaczał, że Conway będzie musiał wziąć hipnotaśmę tego typu fizjologicznego. Czyli powinien zaraz udać się do gabinetu O’Mary. Najpierw jednak zadba o pacjenta…
— Proszę się nim zająć, siostro — powiedział, wskazując na mokre ciało na podłodze. — Chyba zaczyna już sam oddychać, ale nie zaszkodzi pomóc mu jeszcze z dziesięć minut.
Patrzył, jak Murchison układa się na boku z ugiętymi kolanami i stopami opartymi o ścianę. Chociaż czas i miejsce były po temu całkowicie niestosowne, widok dziewczyny leżącej tak w demoralizująco dopasowanym i mokrym stroju sprawił, że Conway zapomniał na krótką chwilę i o pacjentach, i o hipnotaśmie, i o całej ewakuacji. Nagle jednak uświadomił sobie, że Murchison też przechodziła kilka minut przed eksplozją przez zbiornik AUGL i niewiele brakowało, aby jej wspaniałe ciało zostało rozdarte tak samo jak ciała nieszczęsnych DBLF…
— Między trzecią a czwartą parą kończyn, a nie piątą i szóstą! — rzucił surowo, chociaż najchętniej powiedziałby całkiem co innego, po czym odwrócił się i wyszedł.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Z jakiegoś powodu Conwaya o wiele bardziej interesowały skutki eksplozji niż jej przyczyna. Może zresztą celowo nie próbował zgłębiać tego tematu, oszukując się domniemaniem, że to zapewne jakiś wypadek, a nie pierwszy atak na Szpital. Jednak wyjące sygnały alarmowe i wzmożony pośpiech wszystkich, których napotkał po drodze do gabinetu O’Mary, nie pozwoliły mu długo trwać w nieświadomości. Zastanawiał się, czy inni czują to samo co on. Był przerażony, że jest tak kruchy, i bał się, że druga eksplozja zaraz rozerwie podłogę pod jego stopami. I też się spieszył, chociaż nie miało to żadnego sensu. Kto wie, może wydłużając krok, zbliżał się właśnie tam, gdzie miał trafić następny pocisk…