Выбрать главу

Rozłączając się, Conway pomyślał, że wobec niego nikt nie musiałby stosować aż tylu zabiegów, aby go skłonić do opuszczenia Szpitala. Zaraz jednak potrząsnął głową zawstydzony takimi myślami i przekazał Murchison instrukcje, gdzie i jak skierować pacjentkę.

Ranna Kelgianka musiała pokonać pierwszą część drogi w namiocie ciśnieniowym, gdyż w oddziale AUGL panowała obecnie próżnia. Cała woda uciekła, ale nie naprawiano basenu, gdyż były pilniejsze sprawy niż remont przedziału, w którym zapewne przez najbliższy czas i tak nikt nie będzie przebywał. Jednak widok pustego wnętrza z zasuszonymi, bezbarwnymi szczątkami roślin, które miały stworzyć w zbiorniku swojską atmosferę, wywarł na Conwayu przygnębiające wrażenie. Przejście przez trzy położone niżej, również już opróżnione poziomy chlorodysznych nie poprawiło mu nastroju. W końcu dotarli do następnej sekcji, tlenodysznych.

Tutaj musieli przystanąć, żeby przepuścić pochód TLTU. Conway ucieszył się z tej chwili wytchnienia, bo chociaż na niego zastrzyk wciąż działał, Murchison zaczynała objawiać oznaki zmęczenia. Postanowił, że gdy tylko dostarczą pacjentkę na miejsce, odeśle swą asystentkę do łóżka.

Siedem umocowanych na samobieżnych noszach kulowych osłon TLTU przesuwało się bardzo wolno w otoczeniu podenerwowanego i spoconego personelu. W odróżnieniu od powłok ochronnych metanowców, te kule nie obrastały szronem, tylko pobrzmiewały jednostajnym, rozdzierającym uszy piskiem klimatyzatorów utrzymujących wewnątrz miłą tym istotom temperaturę pięciuset stopni. Nawet z sześciu metrów Conway czuł wyraźnie bijące od nich gorąco.

Gdyby kolejny pocisk trafił teraz w tę część Szpitala i choć jedna z kul się rozpękła… Conway wątpił, czy istnieje gorszy rodzaj śmierci niż ugotowanie w strumieniu przegrzanej pary.

Gdy przekazywali pacjentkę dyżurnemu przy luku, Conway miał już kłopoty ze skupieniem spojrzenia, a nogi zaczynały się pod nim uginać. Pomyślał, że pora albo do łóżka, albo na kolejny zastrzyk. Zdecydował się już na to pierwsze, gdy nagle zjawił się tuż obok niego Kontroler w skafandrze kosmicznym, od którego jeszcze ciągnęło mrozem próżni.

— Mamy rannych, sir — powiedział z przejęciem. — Przywieźliśmy ich na statku zaopatrzeniowym, bo izba przyjęć zajęta jest ewakuacją. Przycumowaliśmy przy sekcji DBLF, ale tam nikogo nie ma. Pan jest pierwszym lekarzem, którego dziś widzę. Zajmie się pan nimi?

Conway już chciał spytać, o jakich rannych mowa, ale ugryzł się w język. Nagle przypomniał sobie o ataku. Atak został odparty, doszło do walki, a to oznaczało ofiary, którym ten oficer starał się pomóc. Skąd miał wiedzieć, że Conway był ostatnio zbyt zajęty, aby myśleć o tym, co się dzieje poza Szpitalem…?

— Gdzie ich położyliście? — spytał.

— Wciąż są na statku — odparł oficer, nieco już spokojniejszy. — Pomyśleliśmy, że lepiej będzie, jeśli ktoś ich obejrzy, zanim weźmiemy się do przenoszenia. Wie pan, niektórzy… Pozwoli pan ze mną?

Rannych było osiemnastu, wszyscy w ciężkim stanie. Wydobyto ich z wraku zniszczonego statku. Wciąż byli w zimnych kombinezonach, tyle że bez hełmów, które zdjęto, aby sprawdzić, czy w ogóle jeszcze żyją. Conway naliczył trzy przypadki uszkodzeń dekompresyjnych, reszta zaś miała obrażenia o różnym stopniu komplikacji, z których najpoważniejsze było wgniecenie kości czaszki. Nie stwierdził przypadków napromieniowania. Jak dotąd była to czysta wojna, jeśli w ogóle można tak mówić o wojnie…

Conway zdławił złość. Nie było czasu, aby rozczulać się nad cierpieniem połamanych, krwawiących i niedotlenionych pacjentów. Należało coś dla nich zrobić. Wyprostował się i spojrzał na Murchison.

— Wezmę jeszcze jeden zastrzyk — rzucił. — Szykuje się długa robota. Najpierw jednak wymażę taśmę DBLF i spróbuję zorganizować jakąś pomoc. Zanim wrócę, dopilnuj, proszę, aby zdjęto tym ludziom skafandry i przeniesiono ich do sali piątej na oddziale DBLF. Potem idź się wyspać. I jeszcze… dziękuję ci — dodał zdawkowo. Toczenie prywatnych rozmów w obecności osiemnastu ciężkich przypadków stojący obok Kontroler mógłby uznać za praktykę zgoła skandaliczną i na dodatek miałby sporo racji. Tyle że ten Kontroler nie przepracował trzech ostatnich godzin u boku Murchison z wyostrzonymi przez zastrzyk zmysłami…

— Gdybym mogła się przydać, to też mogę wziąć zastrzyk — zaproponowała nagle Murchison.

— Głupi pomysł, ale miałem nadzieję, że to powiesz…

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Ósmego dnia w Szpitalu nie było już ani jednego nieziemskiego pacjenta, ewakuowano również blisko cztery piąte personelu. Zatrzymano układy utrzymujące w niektórych pomieszczeniach szczególnie wysokie albo niskie temperatury, silną grawitację albo ciśnienie, przez co różne znajdujące się w nich substancje stopiły się albo wyparowały, a gorące gazy skropliły się i utworzyły kałuże. Z czasem w Szpitalu zaczęło się zjawiać coraz więcej Kontrolerów z dywizji technicznej. Niektóre pomieszczenia zostały zamienione w koszary, zdjęto wielkie partie poszycia Szpitala, aby zamontować w tych miejscach podstawy dla miotaczy i wyrzutni. Zgodnie z najnowszą koncepcją Dermoda Szpital miał się bronić samodzielnie, nie polegając tylko na działaniach floty, która okazała się niezdolna do całkowitego odparcia ataku. Dwudziestego piątego dnia Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego upodobnił się ostatecznie do ciężko uzbrojonego fortu kosmicznego.

Wielkie rozmiary i potężne rezerwy mocy Szpitala, których skromna obsada obrońców nie mogłaby wyczerpać, pozwoliły zainstalować naprawdę liczne i potężne uzbrojenie. Które bardzo się przydało, gdyż dwudziestego dziewiątego dnia nieprzyjaciel zaatakował większymi siłami.

Walki trwały trzy dni.

Conway wiedział, że Korpus miał swoje powody, aby ufortyfikować Szpital, ale wcale mu się to nie podobało. Nawet po tej zażartej trzydniowej bitwie, kiedy otrzymali kolejne cztery trafienia, szczęśliwie znowu głowicami konwencjonalnymi, ciągle miał mieszane uczucia. Ilekroć pomyślał o przebudowie największego, stworzonego dla realizacji najszczytniejszych idei szpitala galaktyki na narzędzie zniszczenia, ogarniały go złość i smutek. Czasami nawet dawał im głośno upust…

Pięć tygodni po rozpoczęciu ewakuacji Conway siadł z Mannonem i Priliclą do lunchu w wielkiej jadalni, która świeciła teraz w porze posiłków pustkami. Przy stolikach widywało się o wiele więcej Kontrolerów w zielonych mundurach niż nieziemców, lecz na terenie Szpitala nadal było tych drugich ponad dwie setki, przeciwko czemu Conway miał sporo obiekcji.

— …ciągle uważam, że to marnotrawstwo — mówił ze złością. — Życia, talentów medycznych i wszystkiego! Wszystkie ofiary to Kontrolerzy, i tak też będzie dalej. I wszyscy w typie ziemskim. I żadnego innego przypadku. Nie ma ciekawej roboty dla nieziemców. Powinni zostać odesłani! Wszyscy, włącznie z tu obecnym! — zakończył, zerkając na Priliclę.

Doktor Mannon uciął kawał steku i uniósł go do ust. W związku z ewakuowaniem wszystkich pacjentów klas LSVO i MSVK pozbył się większości hipnozapisów i nie musiał już ograniczać diety. Przez pięć ostatnich tygodni wyraźnie przybrał na wadze.

— Dla nieziemców to my jesteśmy ciekawymi przypadkami — stwierdził rzeczowo.

— Żartujesz sobie! — sapnął Conway. — A ja tymczasem przeciwstawiani się bezsensownemu heroizmowi!

Mannon uniósł brwi.

— Ależ heroizm niemal zawsze jest bezsensowny — mruknął. — I do tego bardzo zaraźliwy. W tym wypadku powiedziałbym, że epidemię wywołał Korpus, upierając się przy obronie Szpitala. Tym samym i my poczuliśmy się zobowiązani do pozostania, żeby się zająć rannymi. Przynajmniej część odczuwa to właśnie tak. Albo myśli, że odczuwa. Owszem, najlogiczniejszą rzeczą, którą człowiek przy zdrowych zmysłach mógł zrobić w tej sytuacji, było ewakuowanie się ze Szpitala przed całą awanturą — stwierdził, zerkając na Conwaya. — Nikt by nikomu złego słowa nie powiedział. Jednak te same, ogólnie zdrowe na umyśle istoty mają tu kolegów albo i przyjaciół, których uważają nierzadko za bohaterów, i nie chcą ujść w ich oczach za tchórzy. Prędzej zatem zginą, niż ich zawiodą i uciekną.