Conway poczuł, że się rumieni, ale nic nie odpowiedział.
Mannon uśmiechnął się i podjął wątek:
— I to już jest bohaterstwo. Zginąć, ale ocalić honor. Zanim się ktoś taki obejrzy, już zostaje bohaterem. Oczywiście dotyczy to również nieziemców… — dodał, zerkając na Priliclę. — Oni zostają z podobnych powodów. I być może po to jeszcze, aby dowieść, że ziemscy DBDG nie mają monopolu na bohaterskie czyny…
— Rozumiem — westchnął Conway.
Teraz jego twarz płonęła czystym szkarłatem. Mannon już od dawna musiał się domyślać, że jedynym powodem pozostania Conwaya w Szpitalu była świadomość, że Murchison, O’Mara i Mannon bardzo by się na nim zawiedli, gdyby odleciał. Na dodatek siedzący po drugiej stronie stołu Prilicla na pewno czytał w jego myślach jak w otwartej książce. Conway nigdy jeszcze nie czuł się tak skrępowany.
— Masz całkowitą rację — powiedział nagle Prilicla i wsunąwszy widelec w stertę spaghetti, nawinął nań makaron. — Gdyby nie wasz przykład, uciekłbym stąd drugim dostępnym statkiem.
— Nie pierwszym? — spytał Mannon.
— Aż takim tchórzem nie jestem — odparł Prilicla, wymachując widelcem ze spaghetti.
Słuchając tej wymiany zdań, Conway pomyślał, że najuczciwiej by postąpił, przyznając im się teraz do braku odwagi, ale wiedział, że bardzo zakłopotałby przyjaciół tym wyznaniem. Najwyraźniej obaj dobrze o tym wiedzieli i każdy na swój sposób dawał do zrozumienia, że to całkiem nie szkodzi. Patrząc na sprawę obiektywnie, rzeczywiście nie było o co kruszyć kopii, gdyż wszystkie statki już odleciały i nikt nie mógł się wydostać ze Szpitala. Ci, którzy pozostali, mieli się stać bohaterami, czy tego chcieli czy nie. Niemniej Conwaya wciąż męczyło, że niezasłużenie uznano go za odważnego, altruistycznego i oddanego swej pracy lekarza…
Zanim jednak zdążył cokolwiek rzec, Mannon zmienił raptownie temat. Chciał wiedzieć, gdzież to Conway i Murchison podziewali się czwartego, piątego i szóstego dnia ewakuacji, ponieważ odniósł dziwne wrażenie, że oboje schodzili wszystkim z oczu w tym samym czasie. Wydało mu się to tak dziwne, że aż zaczął nastawiać ucha na krążące tu i ówdzie pogłoski, chociaż były one bez wątpienia przesadzone, zdumiewające i w zasadzie nieprawdopodobne. Prilicla też dorzucał swoje, chociaż życie erotyczne Ziemian było dla bezpłciowych DBDG zagadnieniem czysto akademickim. Conway skupił wysiłki na odpieraniu słownych ataków obu adwersarzy.
Zarówno Prilicla, jak i Mannon wiedzieli, że Murchison i Conway trzymali się prawie sześćdziesiąt godzin na nogach wyłącznie dzięki zastrzykom pobudzającym. To samo zresztą dotyczyło jeszcze ze czterdziestu osób z personelu medycznego. Jednak zastrzyków tych nie można było przyjmować bezkarnie i wszyscy, którzy z nich korzystali, skrajnie wyczerpani, następne trzy dni spędzili w łóżkach, żeby dojść do siebie. Niektórzy zresztą padli w tam, gdzie stali, i zostali pospiesznie odniesieni na sale zabiegowe, gdzie zaaplikowano im automatyczny masaż serca, podłączono do respiratorów i kroplówek z glukozą.
Niemniej i tak było nieco podejrzane, że Conway i Murchison nie pokazali się nigdzie, ani razem, ani z osobna, aż przez trzy dni…
Dopiero sygnał alarmu ocalił Conwaya przed długą perorą na temat etyki zawodowej. Zerwał się z krzesła i pobiegł ku drzwiom. Mannon gnał tuż za nim, a polatujący na prawie szczątkowych skrzydłach i wspomagany modułem antygrawitacyjnym Prilicla sunął przodem.
Pożar, powódź czy wojna, Mannon pozostanie Mannonem, myślał Conway, wracając z ulgą na swój oddział. Musiałby chyba nadejść koniec świata, żeby starszy lekarz przegapił okazję nadszarpnięcia czyjejś reputacji albo zgłębienia prywatnych sekretów. Zawsze pierwszy węszył skandal i gnębił podejrzanego pytaniami, póki biedakowi nie zrobiło się słabo. Najbardziej Conwaya zirytowała jego prokuratorska maniera prowadzenia rozmowy. Jednak w końcu uznał, że Mannon starał się dać mu do zrozumienia, że życie toczy się dalej i że Szpital, który jest bardziej stanem umysłu oraz instytucją niż miejscem w kosmosie, będzie trwać tak długo, jak długo pozostanie w nim choć jeden, może czasem stuknięty, ale wierny przysiędze Hipokratesa lekarz.
Gdy wchodził na oddział, przenikliwy sygnał alarmu nagle ucichł.
Wszystkie dwadzieścia osiem łóżek spowijały już hermetyczne namioty z własnymi systemami podtrzymywania życia i zapasami powietrza na wypadek nagłej dehermetyzacji. Pełniące dyżur pielęgniarki, cztery Ziemianki, jedna Tralthanka i jedna Nidianka, wbijały się właśnie w skafandry. Conway zrobił to samo, uszczelnił kombinezon, lecz jeszcze nie opuszczał zasłony hełmu. Obszedł szybko pacjentów, podziękował Tralthance, która była tu szefową zmiany, po czym odsunął klapkę wyłącznika sztucznego ciążenia.
Skoki w dostawach mocy, które zdarzały się, ilekroć uruchamiano ekrany obronne albo uzbrojenie Szpitala, powodowały, że siła grawitacji wahała się niekiedy raptownie pomiędzy pół a dwa g, co było bardzo niebezpieczne, szczególnie dla pacjentów ze złamaniami. W tych okolicznościach lepsza już była chwilowa nieważkość.
Zrobił, co mógł, dla ochrony pacjentów oraz personelu i zostało mu już tylko czekać. Aby nie myśleć o tym, co dzieje się na zewnątrz, Conway włączył się w burzliwą dyskusję pomiędzy Tralthanka a jedną ze szkarłatnofutrych Nidianek na temat zmian, które wprowadzano właśnie w gigantycznym centralnym komputerze translatorskim. Ten wielki elektroniczny mózg, który utrzymywał nieustanną łączność z indywidualnymi autotranslatorami, wykorzystywał od czasu ewakuacji Szpitala tylko drobną część swojego potencjału. Gdy Dermod się o tym dowiedział, rozkazał tak przeprogramować nie używane podzespoły, aby można je było wykorzystać do rozwiązywania zadań taktycznych i logistycznych. Mimo zapewnień Korpusu, że komputer zachowa pewną zdolność wykonywania podstawowych zadań, obie pielęgniarki nie były zachwycone i zastanawiały się, co będzie, jeśli większa liczba nieziemców spróbuje rozmawiać w tym samym czasie.
Conway chętnie by wtrącił, że nie ma się czym martwić, skoro dotąd wszystko działa, chociaż wszyscy, a szczególnie pielęgniarki, cierpią na nieustanny słowotok, tyle że nie wiedział, jak to taktownie wyrazić.
Godzina minęła bez szczególnych wydarzeń. Nic nie trafiło w Szpital, nie dało się też wyczuć, czy choć raz skorzystano z jego potężnego uzbrojenia. Zjawiła się kolejna zmiana pielęgniarek, tym razem trzy Tralthanki i trzy Ziemianki. Ich przełożoną była Murchison. Conway właśnie bardzo miło sobie rozmawiał z dziewczyną, gdy niski, równomierny i o wiele łagodniejszy dźwięk oznajmił odwołanie alarmu. Atak dobiegł końca.
Conway pomagał Murchison zdjąć kombinezon, gdy coś zaszumiało w głośnikach.
— Proszę o uwagę — powiedział ktoś z przejęciem w głosie. — Doktor Conway proszony jest natychmiast do luku numer pięć…
Zapewne jacyś ranni, pomyślał Conway, i to tacy, z którymi nie wiedzą, co zrobić… Ale to nie był koniec komunikatu.